poniedziałek, września 29, 2008

Aktualności wrześniowe

Sejm znowelizował KK, wprowadzając zaostrzenia dotyczące m.in. pedofilii. Jeśli nowelizacja ta wejdzie w życie, to zakazane będzie zarówno produkowanie, posiadanie, jak i rozpowszechnianie treści pornograficznych zawierających nierzeczywiste (czyli np. wytworzone komputerowo) wizerunki dzieci uczestniczących w aktach seksualnych. Tak na marginesie to jestem ciekawy, czy nasze prawo jest już na tyle dokładne, żeby odróżniać erotykę od pornografii, i czy posłowie zajęli się również pedofilską erotyką, ale to już odrębny temat.

Rozumiem, że można zabronić produkowania, posiadania itd. treści pornograficznych zawierających rzeczywiste wizerunki dzieci biorących udział w aktach seksualnych. Jest to oczywiste i logiczne: jeśli uznajemy, że dziecko nie posiada seksualności (która jest jedną z cech ludzi dorosłych), albo zabronimy dzieciom angażowania się w relacje seksualne, a takie zaangażowanie jest niezbędne do wyprodukowania treści pornograficznej, to produkcja taka jest zabroniona, gdyż wymaga złamania prawa. Z posiadaniem jest podobnie: aby coś posiadać, to coś musi najpierw zostać wyprodukowane, a więc z faktu, że ktoś posiada treści pornograficzne (... itd.) wynika, że prawo musiało zostać złamane. Koniec, kropka.

Jak jednak można uzasadnić zakaz produkowania, posiadania, etc. treści pornograficznych zawierających nierzeczywiste wizerunki dzieci (... itd.)? Można sugerować, że posiadanie takich wizerunków mogłoby kogoś nakłonić do spróbowania takich czynności w rzeczywistości. Jest to jednak rozumowanie bardzo słabe, bo jeśli przyjmiemy je za słuszne, to należałoby wszystkich mężczyzn wykastrować. Przecież samo posiadanie narzędzia gwałtu mogłoby kogoś nakłonić do spróbowania gwałtu w rzeczywistości.


Innym pomysłem, jaki wzbudził moje zainteresowanie, były obowiązkowe badania cytologiczne dla kobiet, które będą przyjmowały się do pracy i przechodziły badania kontrolne. Wiadomość tę znalazłem na "Wirtualnej Polsce", podaną w iście hurra-optymistycznym stylu: "Jest wreszcie szansa na to, że Polska przestanie być na szarym końcu krajów Europy w wykrywaniu raka szyjki macicy i piersi.". Ten rak piersi bierze się stąd, że mówi się również o obowiązkowych badaniach mammograficznych.

Dla każdego myślącego człowieka jest oczywiste, że obowiązek wykonywania takich badań nie przyczyni się w znacznym stopniu do poprawy stanu zdrowia naszych kochanych pań. Jak wszyscy pracujący wiedzą, badania okresowe są traktowane jako formalność (u mnie ostatnio wyglądało to tak: lekarka rzuciła na mnie okiem i wpisała do kwestionariusza, że mam zdrowe serce, płuca, wątrobę, żołądek, nerki i jeszcze parę innych organów). Teraz dojdzie do tego wszystkiego fikcja badań cytologicznych. Jeśli będzie miało to jakiś skutek, to raczej taki, że stan zdrowia naszych pań się pogorszy: te, które uwierzą w rzetelność tych badań kontrolnych i okresowych, mogą zaniedbać wizyty u ginekologa... A sami ginekolodzy będą mogli się mniej do tych badań przykładać - wszak panie będą musiały do nich przyjść, prawda? Więc po co się starać o klienta?

Najbardziej ucieszą się więc ginekolodzy i onkolodzy, bo dostaną na przeprowadzenie tych "badań" trochę pieniedzy podatników... Pieniędzy, które "nasze" państwo, troszczące się o "nasze" dobro, zabierze nam, nie pytając nas w ogóle o zgodę.


Wszystkie takie pomysły są dziełem biurokratów, którym się wydaje, że można zmienić rzeczywistość i naturę ludzką poprzez wprowadzanie przepisów. Banany nie są odpowiednio proste? No to wprowadzamy przepis, że muszą takie być. Trzeba walczyć z rakiem macicy u kobiet? Wprowadzamy przepis, że badania cytologiczne mają być obowiązkowe.

Przy tej okazji jednak, po cichu, załatwia się inną sprawę, równie ważną dla rządzących. Posłowie chcą pokazać, jak bardzo dbają o nas (czyi swoich wyborców), jak bardzo zależy im na naszym dobru, jak bardzo chcą chronić nasze dzieci przed złymi pedofilami, etc.. To jest znacznie prostsze, niż rozwiązanie rzeczywistych problemów, takich jak np. walący się system emerytalny, zadłużona publiczna służba zdrowia, czy bezrobocie.

A przy okazji przyzwyczaja się ludzi do myśli, że taki sposób postępowania jest normalny, a przepisy są wprowadzane dla naszego własnego dobra. Ludzi tresuje się podobnie, jak zwierzęta: twój pan wie lepiej, co jest dla ciebie dobre, więc bądź posłuszny. Zapomnij o swojej wolności, bo to niebezpieczna sprawa. Mógłbyś zrobić sobie jakąś krzywdę, np. jedząc zbyt krzywego banana, zaniedbując badania cytologiczne, czy pisząc pedofilskie opowiadanie pornograficzne. Więc my tobie tę wolność ograniczymy.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ludziom taki stan rzeczy najwyraźniej odpowiada...

Etykiety:

piątek, września 05, 2008

Przebudzenie...

... czyli "konserwatystom, socjalistom i psom wstęp wzbroniony", bo właśnie o takim tytule pomyślałem na początku.

Z góry ostrzegam, że będzie to długi tekst. Co więcej, pisany pod wpływem niemałych emocji - i to raczej niezbyt pozytywnych.

Nietypowy libertarianin



Gdy ktoś mnie pyta, jakie mam poglądy, zazwyczaj przedstawiam się jako libertarianin. Nie jest to co prawda zbyt precyzyjne, lecz przeciętny człowiek raczej nie odróżni libertarianizmu od libertyzmu, więc po co tłumaczyć, że się jest anarchokapitalistą?

Jednak nawet jako libertarianin jestem nietypowy. I nie mam tutaj na myśli znanego w libertariańskim środowisku powiedzenia, że trudno jest znaleźć dwóch libertarian, którzy we wszystkim by się ze sobą zgadzali ;)

Moja droga do libertarianizmu wiodła przez lekturę "NCz!". Zaczynałem jako socjalista, który chciał pokazać tym wstrętnym prawicowcom, że się mylą. Zacząłem więc czytać wspomniany tygodnik, a kiedy już zrozumiałem poglądy tam prezentowane (bez wątpienia prawicowe), zacząłem się zastanawiać, jak można wykazać, że są błędne. Tyle tylko, że im dłużej nad tym myślałem, tym bardziej dochodziłem wniosku, że to ja się myliłem promując socjalizm.

Jednakże ani konserwatywny liberalizm, ani konserwatyzm, nigdy w 100% do mnie nie przemawiały. Trudno byłoby tego oczekiwać, wszak nigdy nie byłem chrześcijaninem (co nie znaczy, że odrzucałem wartości chrześcijańskie, choć wówczas jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy), a poglądy prezentowane w "NCz!" były zawsze mocno związane z tą religią. Jednak to właśnie w tym tygodniku po raz pierwszy znalazłem artykuł o libertarianizmie. Nagle odkryłem, że jest filozofia, z którą zgadzam się w tych wymarzonych 100%!

Od tamtego czasu niezmiennie deklaruję się jako libertarianin.

Znając jednak wolnościową stronę poglądów koliberalnych (że tak je w skrócie nazwę), nie czułem do nich odrazy. Wprost przeciwnie - uważałem, że sojusz z kolibrami i konserwatystami przeciwko socjalistom może nam wszystkim przynieść korzyść. Wszak mamy wspólnego wroga: współczesne państwo opiekuńcze. A życie w państwie koliberalnym nadal uważam za znacznie lepszą opcję.

Wolałem więc szukać porozumienia z konserwatystami i kolibrami na gruncie walki przeciwko państwu opiekuńczemu, patrząc na to przez pryzmat wolności gospodarczej, która zawsze była dla mnie najważniejsza. W tej dziedzinie różnice pomiędzy libertarianami i kolibrami są minimalne. (Co do konserwatystów, to nie mam już tej pewności.)

Być może te moje sympatie do kolibrów skłoniły mnie do bliższego przyjrzenia się chrześcijaństwu? Zaowocowało to postawą, którą reprezentuję po dziś dzień: szanuję tę religię, filozofię i kulturę. Gdyby nie fakt, że aby być chrześcijaninem, trzeba wierzyć w Boga i uznać Chrystusa za... kogoś tam (dokładnie nie wiem, ale każdy chrześcijanin będzie wiedział, o co chodzi), to śmiało mógłbym zostać tzw. chrześcijańskim libertarianinem. Uważam, że filozofia chrześcijańska w żaden sposób nie jest sprzeczna z libertariańską. (Co więcej: uważam, że katolicyzm w żaden sposób nie jest sprzeczny z filozofią libertariańską, ale to już temat na inny artykuł.)

Potem znalazłem forum libertariańskie. Nieco naiwnie sądziłem, że "wszyscy libertarianie to jedna rodzina"... Dlatego też byłem zszokowany, że moja postawa, jak również moja droga do libertarianizmu, nie przypadła do gustu pewnym ludziom z tej społeczności. A że miałem mało czasu (doktorat trzeba było robić), nie udzielałem się tam zbytnio. Skoro ktoś taki, jak ja, nie był tam mile widziany (a przynajmniej takie odnosiłem wrażenie)...

Innymi słowy: nawet jako libertarianin byłem w mniejszości. Anarchokapitalista, szanujący chrześcijaństwo i Kościół Katolicki, nie odżegnujący się od kolibrów i konserwatystów, popierający UPR (biernie, bo przed czynnym poparciem powstrzymywała mnie sama UPR swoimi sojuszami z kryptosocjalistami różnej maści). Ciekawy typek ze mnie, prawda?

Kubeł zimnej wody



Żyłbym sobie pewnie nadal w przekonaniu, że z kolibrami można dość do porozumienia i żyć w zgodzie. Że ani my, libertarianie, nie będziemy im narzucać siłą naszych zasad, ani oni nie będą tego robili nam.

Kubłem zimnej wody, wylanej wprost na moją głowę, był tekst Adama Danka. Tekst napisany w odpowiedzi na polemikę z innym tekstem, do którego żadnego odnośnika nie udało mi się już znaleźć.

Dlaczego tekst ten tak bardzo mnie wzburzył? Chyba dlatego, że zaatakował poglądy bardzo mi bliskie, a do tego w sposób, który trudno jest mi określić inaczej, niż jako wstrętny i nieuczciwy. W moim odczuciu Adam Danek niesłusznie zarzucił nierzetelność wywodom Tomasza Sommera, sam zaś wykazał się ignorancją w pewnych sprawach, w innych wykazując się skłonnościami totalitarnymi i zamordystycznymi. Było to dla mnie tym bardziej przykre, iż (jak mniemam) wynikało bezpośrednio z jego konserwatywnego światopoglądu.

Jedyny słuszny ład?



W najochydniejszy sposób pan Danek pisze o konserwatywnej wizji świata: "nie istnieje żadna „wielość ładów” (...) Ład jest tylko jeden, kosmiczny i przenikający cały wszechświat, tak jak tylko jeden jest Stwórca tego Ładu. Poszczególne kultury, wspólnoty, ustroje etc. są dobre w takim stopniu, w jakim realizują ten Ład.".

Dosłownie aż ciarki mnie przechodzą. Pachnie mi to na kilometr totalitarnym myśleniem typowym dla epoki stalinizmu: jest tylko jedna, słuszna doktryna. Strach pomyśleć, co by było, gdyby taki Adam Danek doszedł do władzy!

Pomyślmy jednak logicznie. Skoro jest tylko jeden ład, któremu powinni się podporządkować wszyscy ludzie, to co zrobić z tymi, którzy dobrowolnie się takiej władzy nie poddadzą? Są tylko dwa wyjścia: albo zmusić ich do posłuszeństwa siłą, albo fizycznie wyeliminować. Obydwa te wyjścia zakładają użycie siły. Jak widać, skoro konserwatyzm dąży do ustanowienia jednego ładu (w imię jego Stwórcy, zapewne), to znaczy, że dąży do użycia siły. Jest to sprzeczne z libertarianizmem.

Libertarianizm zaczyna się tam, gdzie następuje wyrzeczenie się stosowania siły w relacjach z drugim człowiekiem. Libertarianin nie będzie się sprzeciwiał temu, że grupa ludzi zechce utworzyć sobie komunę, urządzać orgie seksualne i bluźnić przeciwko Bogu. Moim zdaniem im samym nie wyjdzie to na dobre, ale to ich problem. Jak długo ci komuniści nie będą wchodzili mi w drogę, tak długo mogą sobie być.

Ale odchodzę od tematu. Nie miałem tłumaczyć filozofii libertariańskiej, tylko odnieść się do tego, co napisał Adam Danek i do myśli konserwatywnej.

Okazuje się więc, że konserwatyzm stoi w oczywistej sprzeczności z libertarianizmem. Tak, wiem że żadne to odkrycie, ale dla mnie... Przez wiele lat dostrzegałem tylko jedną stronę konserwatyzmu (czy raczej koliberalizmu), więc takie stwierdzenia są teraz dla mnie niczym kubeł zimnej wody wylanej wprost na głowę.

Zła władza rodzicielska i odrzucenie praw naturalnych?



Dalej Adam Danek pisze: "Jednym z elementów Ładu jest istnienie władzy, która egzekwuje go w stosunkach międzyludzkich (...). Tymczasem (...) tzw. anarchokapitalizm chciałaby doprowadzić do sytuacji, w której nie będzie żadnej władzy poza tą, jaką „ludzie” (cokolwiek tu znaczy to ukochane słówko demokratów) sami sobie wybiorą lub skonstruują, albo przynajmniej zgodzą się w pełni dobrowolnie na podleganie jej. A to oznaczałoby odrzucenie wszelkiego porządku, w tym prawa objawionego i naturalnego i w ogóle zanegowanie kondycji ludzkiej, ponieważ człowiek od urodzenia podlega i musi podlegać władzy, na którą nie wyraził zgody w dobrowolnym kontrakcie – poczynając od władzy rodzicielskiej.".

Na jakiej podstawie autor wyciąga wniosek, że dobrowolna zgoda na podporządkowanie się danej władzy ("porządkowi", "ładowi", "prawu", czy jak to nazwać...) ma oznaczać odrzucenie wszelkiego porządku? Ja np. z góry deklaruję, że jeśli gdzieś powstanie monarchia oparta na zasadach wolnorynkowych, prawie rzymskim i chrześcijańskiej kulturze, to dobrowolnie się jej podporządkuję. I nadal pozostanę anarchokapitalistą.

Wynikającą z tekstu sugestię, że libertarianie są demokratami, uważam w najleszym przypadku za wstrętną, w najgorszym zaś za zwykły chwyt erystyczny.

Ale autor najwyraźniej nie rozumie istoty myśli anarchokapitalistycznej, skoro dostrzega sprzeczność w podleganiu dzieci władzy rodziców i wolności. Trochę podpowiem panu Dankowi: następnym razem proszę zasugerować, że przecież każdy człowiek musi się podporządkować władzy prawa własności drugiego człowieka, co oczywiście ogranicza jego wolność, a więc stanowi dowód na sprzeczność myśli libertariańskiej. Oczywiście byłoby lepiej, gdyby autor zapoznał się z tą myślą i nie wypisywał takich bzdur, ale jakoś wątpię, czy to nastąpi.

Wolna wola i różne "prawa"?



Co zaś do owej "wolnej woli", o której wspomina pan Danek, to dochodzę do wniosku, że nie zrozumiał on tekstu Tomasza Sommera. Nie będę się tutaj rozpisywał o wolnej woli, bo nie widzę w tym sensu; Tomasz Sommer zrobił to wystarczająco dobrze. Wyjaśnię natomiast pewne nieporozumienie.

Adam Danek, pisząc, że "nie istnieje żadne „prawo do wyboru zła”. Jak również „prawo do prostytucji”, „prawo do pornografii”, „prawo do bluźnierstwa”, „prawo do samobójstwa” i tym podobne lewackie hasełka, jakimi nierzadko szafują zarówno liberałowie, jak i libertarianie.", po raz kolejny dowodzi, jak niewiele wie o libertarianach.

Jest to dosyć ciekawa kwestia. Przede wszystkim zacząłbym od pytania, co należy rozumieć przez takie np. "prawo do bluźnierstwa". Jeśli ma to oznaczać, że w moim własnym domu mam prawo do wyrażania poglądów stojących w sprzeczności z doktrynami jakiejś religii, to prawo takie oczywiście istnieje. Jeśli natomiast miałoby to oznaczać, że mam prawo pójść do kościoła i tam bluźnić, to już nie. Kościół nie jest moją własnością, w związku z czym moja wolność wypowiedzi jest tam w oczywisty (i akceptowany przez każdego libertarianina) sposób ograniczona.

Ale nie ma sensu dyskutować o "prawach do...", gdyż one wszystkie wynikają z przyjęcia podstawowych zasad libertariańskich i praw naturalnych człowieka. Nie ma sensu się rozdrabniać: po co twierdzić, że mam prawo do używania własnego komputera w celu pisania tekstów takich, jak ten? Mam naturalne prawo do używania mojej własności - i tyle. To wystarczy.

Jeśli zaś panu Dankowi przeszkadza to, że osobiście nikomu bym nie zabraniał np. bluźnić we własnym domu, czy kręcić tam filmy pornograficzne, to niech nie kupuje mieszkania w moim sąsiedztwie. Po tym, co napisał, ja również nie mam ochoty mieszkać obok niego. Dodam, że libertarianizm nikogo nie zmusza do utrzymywania stosunków z kimkolwiek: jeśli kogoś nie lubisz, to się z nim nie zadawaj. To twoje prawo!

Niesłuszne poglądy Rothbarda?



Ale tego było Adamowi Dankowi za mało. Musiał napisać, że "[wg Tomasza Sommera - przyp. TPJ] Rothbard był za aborcją, aborcja to zło, ale mimo to samo wnioskowanie Rothbarda jest słuszne. Trudno chyba o większy absurd, niż to zdanie.".

Panie Danek, albo Pan jesteś głupi, albo takiego udajesz. Względnie jesteś Pan niezły w stosowaniu chwytów erystycznych.

Z tego, co mi wiadomo, profesor Rothbard rzeczywiście był zwolennikiem dopuszczalności zabiegów aborcji. Wnioskowanie profesora Rothbarda (dotyczące filozofii i ekonomii!!!) było jednak słuszne nie z powodu jego poglądów na aborcję, ale z powodu jego wiedzy w tych dziedzinach, którymi się zajmował!

Czy teorie Einsteina byłyby mniej warte, gdyby był on pijakiem i gwałcicielem?

Ale najwyraźniej Adam Danek traci już przekonanie co do swoich racji, skoro zaniża poziom dyskusji do takich "argumentów"...

Wulgarny ekonomizm?



Dalej jest jeszcze gorzej. Pan Danek pisze: "Libertarianie mają jeden problem, ale za to poważny: dogłębny i nieraz wulgarny ekonomizm w myśleniu. (...) swoje zapatrywania ekonomiczne często usiłują prosto rzutować na filozofię, etykę czy kulturę wysoką – albo wręcz podpierać je argumentami zaczerpniętymi z etyki, teologii, klasycznej filozofii etc. – co nie wychodzi na dobre ani im, ani światu.". Wprawdzie nie mam pojęcia, jakiż to pogląd ekonomiczny libertarian wyszedł na złe światu, ale pewnie Adam Danek to wie. W końcu to wielki znawca libertarianizmu, czyż nie?

Ale wracajmy do tematu. Co sugeruje pan Danek? Że libertarianie największą uwagę przywiązują do kwestii ekonomicznych w myśleniu. Co więcej: wnioski są dalej "rzutowane" na inne dziedziny nauki!

Otóż jest to dokładnie odwrócenie porządku rzeczy. Libertarianizm to przede wszystkim filozofia. Następnie wynikające z tej filozofii prawo. Ekonomia (a ściślej: wolny rynek) jest tylko efektem przyjęcia określonych zasad postępowania! Wolny rynek jest jedynym systemem gospodarczo-społeczno-politycznym, w którym możliwa jest realizacja idei libertariańskich i dlatego libertarianie go popierają.

Zarzut, że my, libertarianie, postępujemy dokładnie na odwrót, może postawić tylko ktoś, kto naszej filozofii nie zna, nie rozumie, albo chce być względem nas złośliwy. Fakt, że wielu z nas zajmuje się kwestiami ekonomicznymi próbując wykazywać (z powodzeniem zresztą), że przyjęcie zasad wolnorynkowych wyjdzie na dobre nie tylko nam (libertarianom), ale również innym ludziom, i że wolny rynek nie jest sprzeczny z np. chrześcijaństwem, nie oznacza, że myślenie ekonomiczne przenosimy na inne dziedziny!

Zresztą Adam Danek sam zarzuca libertarianom wręcz "wulgarny ekonomizm w myśleniu", a nieco wcześniej tak oto kwituje myśl filozoficzną św. Tomasza z Akwinu: "Prawdą jest, iż św. Tomasz był zdecydowanym przeciwnikiem tego, co dziś nazywamy etatyzmem, ale równie mocno sprzeciwiał się temu, co dziś nazywamy wolnym rynkiem; obrona libertarianizmu za pomocą św. Tomasza może więc wywołać jedynie uśmiech.". Chwileczkę, panie Danek, czy to aby nie przykład "wulgarnego ekonomizmu w myśleniu"? Takie sprowadzanie libertarianizmu wyłącznie do kwestii gospodarczych i sugerowanie, że w myśli Akwinaty nie może być żadnych pierwiastków libertariańskich, gdyż odrzucał on wolny rynek...

Podsumowanie



Napiszę to wprost - po przeczytaniu tekstu Tomasza Sommera byłem podbudowany, gdyż autor słusznie pokazał błędne poglądy nt. libertarianizmu w myśleniu osoby, która wolnościowcem z pewnością nigdy nie była. Po przeczytaniu tekstu Adama Danka byłem natomiast bardzo wzburzony. W przeszłości czytałem już parę tekstów jego autorstwa. Ogólnie raczej się z nim nie zgadzałem, ale on jest przecież konserwatystą, a ja libertarianinem, a poruszane były właśnie te kwestie, które nas różnią. Tym tekstem jednak Adam Danek nie tylko bardzo mnie zdenerwował, ale również skłonił do głębszych przemyśleń dotyczących mojej postawy życiowej.

Postanowiłem gruntownie zmienić mój stosunek do konserwatyzmu. Nie mogę mieć tak przychylnej postawy wobec ludzi, wśród których trafiają się persony pokroju Adama Danka.

Kiedyś myślałem, że z konserwatystami łączy mnie całkiem sporo. Moje poglądy obyczajowe były często określane jako konserwatywne (jestem przeciwnikiem "homoseksualnych małżeństw" i "marszów tolerancji", wolę monarchię od demokracji, bardzo szanuję wartości chrześcijańskie). Konserwatyści, z którymi się stykałem, byli bardzo kulturalnymi i grzecznymi ludźmi. Teraz zaczynam się zastanawiać, czy byli tacy wobec mnie, gdyż nie obnosiłem się ze swoim anarchokapitalizmem (nie mam tego w zwyczaju, zresztą uważam, że światopogląd do sprawa indywidualna każdego człowieka). Bo jeśli punkt widzenia pana Danka jest typowy dla konserwatystów, to znaczy, że dla kogoś takiego, jak ja, nie ma miejsca w ich świecie, w tym ich "ładzie".

Przez lata lekceważyłem zamordystyczne i etatystyczne skłonności konserwatywnej prawicy. Ignorowałem ten problem, większą wagę przykadając do kwestii wolności gospodarczej i poglądów społecznych. Wręcz odsuwałem się od tych libertarian, którzy nie podzielali tej mojej sympatii do ludzi, którym socjalizm wydawał się być równie wstrętny.

A teraz? Widzę, że byłem w błędzie. Konserwatysta, taki jak Adam Danek, nigdy nie będzie przyjacielem libertarianina. Może go co najwyżej tolerować, aczkolwiek i co do tego nie mam już pewności. Skoro przecież my, anarchokapitaliści, jestesmy przeciwnikami tego "jedynego słusznego" ładu...

Nie wiem, jaka jest sytuacja UPR. Nie głosowałem na nich ostatnio, ale to dlatego, że szli do wyborów w różnych sojuszach. A ja nie chciałem głosować na żadne sojusze - tylko na UPR. Teraz jednak sądzę, że dopóki partia ta będzie się mieniła "konserwatywno-liberalną", o moim głosie może zapomnieć. Z powodu tego konserwatyzmu właśnie. Kto wie, ilu tam jest takich Adamów Danków?

Zresztą sama idea głosowania w wyborach powszechnych wydaje mi się być wstrętna. Oszczędzę więc sobie tej nieprzyjemności.

Etykiety: ,

poniedziałek, czerwca 30, 2008

Co tam w świecie słychać

Zacznę od bzdury, którą znalazłem na blogu Janusza Korwin-Mikke: "dobra gospodarka polega na tym, że ludzie tracą miejsca pracy!".

JK-M znany jest ze swoich poglądów wolnorynkowych. Może nie jest w tych poglądach tak radykalny jak anarchokapitaliści (do których i ja się zaliczam), a sam siebie określa jako konserwatywnego liberała, lecz, pisząc szczerze, nie miałbym niczego przeciwko temu, aby został on w Polsce dyktatorem i wprowadził prawo zgodnie z własnymi przekonaniami. Wszystkim nam żyłoby się wówczas o wiele, wiele lepiej!

Jest to osoba o niezwykłej wiedzy i erudycji. Zarzucanie mu ignorancji w dziedzinie ekonomii byłoby, w moim odczuciu, kompletnym nieporozumieniem. Nie oznacza to jednak, że nie zdarza mu się powiedzieć (czy napisać) czegoś głupiego... Każdemu się zdarza.

Przytoczone zdanie nt. gospodarki jest oczywiście bzdurne. Celem każdej gospodarki jest wytwarzanie jak największej ilości dóbr konsumpcyjnych jak najmniejszym kosztem. Gospodarka wolnorynkowa (czyli dobra) do tego właśnie celu dąży, i to bardziej skutecznie, niż jakakolwiek inna gospodarka (do wyboru: komunistyczna, socjalistyczna, socjaldemokratyczna itp.).

Jest niezaprzeczalnym faktem, że w wyniku wolnorynkowych procesów gospodarczych niektóre miejsca pracy znikają. Jednakże wyciąganie z tego wniosku, że ludzie tracą miejsca pracy, jest już zdecydowanym nadużyciem. Tak się bowiem składa, że na wolnym rynku jedne miejsca pracy znikają, a inne są tworzone. W ten sposób zmienia się otaczająca nas rzeczywistość: dziś nie ma już tylu miejsc pracy dla producentów dyliżansów, co kiedyś, za to jest znacznie więcej miejsc pracy dla producentów samochodów. Czy komuś brakuje tych dyliżansów? Czy ktoś wylewa łzy nad losem biednych producentów dyliżansów pozbawionych pracy przez rozwijający się przemysł samochodowy?

Od lat tłumaczę memu ojcu korzyści wynikające z automatyzacji: traci pracę Jan Kowalski (i zapewne paru jego kolegów), z wykształceniem zawodowym, który przykręcał śrubki w fabryce, ale może zyskać pracę inżynier Jan Kowalski, który będzie nadzorował pracę robota przykręcającego te śrubki. A przy okazji znajdzie się też praca dla ludzi, którzy takie roboty projektują i programują.

Gospodarka wolnorynkowa nie powoduje zmniejszenia liczby miejsc pracy. Gospodarka wolnorynkowa powoduje zmianę rodzajów miejsc pracy i polepsza nasze warunki życia (bo możemy konsumować więcej płacąc za to mniej). To są fakty.


Inną ciekawostką, którą przeczytałem na tym blogu, było następujące zdanie: "coraz większe poparcie wśród libertarian zdobywa teza, że demokracja bardziej szkodzi, niż pomaga sprawie Wolności.".

Zdziwiło mnie to, gdyż jeszcze nie spotkałem libertarianina, który uważałby demokrację za coś pozytywnego. Nie wiem, wśród jakich libertarian obraca się JK-M, ani też kogo uważa on za libertarianina. Dla mnie jest oczywiste, że skoro uznaje się, że wolność człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność innego człowieka (a jest to podstawowa zasada libertariańska!), to nie można być zwolennikiem demokracji - ustroju, w którym nagminne jest narzucanie woli większości (lub mniejszości) innym ludziom, bez poszanowania ich wolności.

Będę wdzięczny, jeśli ktoś poda jakikolwiek przykład wypowiedzi libertariańskiej chwalącej demokrację. Dodam, że nie chodzi mi o wypowiedź nt. demokracji w kontekście porównywania jej np. z komunizmem.


Na portalu kapitalizm.org ukazały się ostatnio aż dwa teksty odnoszące się do portalu polskaliberalna.net. Kapitalizm.org zwrócił uwagę na parę interesujących tekstów, które można na polsceliberalnej.net znaleźć. Pozwolę sobie tutaj zacytować parę ciekawszych zdań, które (w moim odczuciu) dobrze oddają całą treść, opatrzając jej moim komentarzem:

"zwracamy się do Pana [burmistrza - TPJ] z apelem o stworzenie sieci ogólnodostępnego, bezpłatnego i bezprzewodowego Internetu dla mieszkańców naszej dzielnicy."

No proszę: liberałowie piszący o bezpłatnym internecie... Stalin też podobno wspominał o tym, że komunizm przyniesie wolność i pokój ludziom na całym świecie. A bez takich zgryźliwych uwag i całkiem na poważnie: żaden gospodarczy liberał nie będzie twierdził, że coś może być bezpłatne. Gospodarczy liberałowie wiedzą, że nie ma czegoś takiego, jak darmowy obiad!

"Partia, z nadania której sprawuje Pan swój urząd, wielokrotnie mówiła, w trakcie kampanii wyborczej, o potrzebie zapewnienia mieszkańcom naszego miasta dostępu do Internetu, jak również wyrównywania szans edukacyjnych i rozwojowych mieszkańców.

W związku z tym apelujemy do Pana o użycie wszystkich możliwych środków - prawnych, finansowych i technicznych-, które zagwarantują mieszkańcom dzielnicy ogólnodostępny, bezpłatny i bezprzewodowy dostęp do zasobów globalnej sieci."

Nie wiem, jaka to partia i nie obchodzi mnie to. Wiem jedno: wszystkie postulaty "wyrównywaniu szans edukacyjnych" czegokolwiek są populistyczne i socjalistyczne, a z liberalizmem gospodarczym nie mają niczego wspólnego.

"[Prawica - TPJ]Odrzuca zdrowy wolnościowy relatywizm moralny."

Nie wiem, czym jest ten "wolnościowy relatywizm moralny". Sam jestem właśnie wolnościowcem - i brzydzę się wszelkimi relatywizmami moralnymi. Albo coś jest moralne, albo nie jest: nie ma tutaj miejsca na żaden relatywizm. Jeśli kradzież krowy jest zła, to jest zła, niezależnie od tego, czy to mnie tę krowę kradną, czy ja sam kradnę krowę.

"Doktryny uznawane za prawicowe są de facto zamordystyczne. Bo przecież zakazywanie ludziom życia tak jak chcą, utrudnianie go, ignorowanie ludzi inaczej myślących jest typowe dla tych opcji.

Przykłady? Chociażby sprawa ludzi o innej orientacji seksualnej - dlaczego homoseksualiści nie mogą zawierać związków małżeńskich? Bo tradycyjny model rodziny to mąż + żona + dzieci."

Homoseksualiści nie mogą zawierać związków małżeńskich z jednego powodu: małżeństwo jest związkiem mężczyzny i kobiety. Ludzie uważający inaczej są po prostu ignorantami w dziedzinie etymologii języka polskiego.

A ten tradycyjny model rodziny sprawdza się od tysięcy lat. Wszelkie odstępstwa od tego modelu kończyły się źle, o czym wie każdy, kto choć trochę zna historię. Prawny zakaz zawierania związków homoseksualnych jest więc jasnym wyznacznikiem kierunku, w którym powinno podążać społeczeństwo. I tyle.

Jako libertarianin dodam, że osobiście nie mam niczego przeciwko temu, aby homoseksualiści utworzyli sobie swój własny "kościół", czy nawet swoje "państwo", i zawierane tam związki nazywali "małżeństwami". Ja po prostu nie chcę należeć do takiego "kościoła" czy "państwa". I mam do tego prawo.

Gwoli uczciwości zacytuję też pewne fragmenty z polskiliberalnej.net, z którymi się zgadzam:

"Dlaczego prostytucja musi trwać w szarej strefie, mimo, że legalizacja tego typu usług obróciłaby się z korzyścią dla wszystkich? Bo w dekalogu jest "nie cudzołóż", a Polska jest katolicka."

Cóż, nie jestem pewien co do drugiego zdania, ale z pierwszym się zgadzam. Prostytucja powinna być legalna. Bo każdy powinien mieć prawo do dowolnego dysponowania swoim własnym ciałem.

"Dlaczego alkohol, który powoduje większe szkody dla zdrowia niż marihuana jest legalny, a zioło nie? Odpowiedź jest prosta: bo etanol jest elementem naszej tożsamości narodowej, ganja - nie."

Pierwsze pytanie jest jak najbardziej uzasadnione - wolnościowy punkt widzenia jest taki, że każdy ma prawo robić z własnym ciałem to, co mu się podoba. W szczególności wprowadzać do tego ciała różne substancje chemiczne. Wątpię jednak, czy podany powód nielegalności narkotyków jest prawdziwy...


Cóż: kapitalizm.org nie odkrył Ameryki stwierdzając, że z liberalizmem portal polskaliberalna.net nie ma zbyt wiele wspólnego. Osobiście z portalem tym zetknąłem się kiedyś czytając jakąś ankietę, w której było pytanie o to, jakie portale wolnościowe przeglądam. Sprawdziłem tę polskęliberalną.net i odrzuciło mnie na kilometr. Z poglądami wolnościowymi to ci ludzie nie mają wiele wspólnego, czego dowodzą chociażby powyższe fragmenty tekstów.

Cieszy mnie, że ktoś wreszcie napisał o tym wprost!

Etykiety:

czwartek, czerwca 29, 2006

Wygodne życie na czyjś koszt

Z ekonomii wiadomo, że ludzie wolą konsumować więcej, niż mniej. Wiadomo również, że ludzie chcieliby płacić jak najmniej za to, co konsumują. Są to stwierdzenia na tyle trywialne i oczywiste, że w zasadzie nie da się poddać ich w wątpliwość. Ekonomiści, opierając się na takich stwierdzeniach i posługując się logiką, dochodzą do wniosków, które można określić mianem praw ekonomii.

Ale nie będę się zajmował ekonomią. Z tej ciekawej nauki wezmę tylko owe dwa stwierdzenia: że ludzie wolą konsumować więcej, niż mniej - i że chcą konsumować jak najmniejszym kosztem. Wyciągnę z nich prosty wniosek: każdy lubi dostać coś za darmo, gdyż jest to sytuacja, w której konsumpcja wiąże się z najniższymi możliwymi kosztami.

Nic więc dziwnego, że slogany oferujące nam różne darmowe towary i usługi są tak popularne. Również nasze opiekuńcze państwo stara się nam wiele takich usług oferować. Wszystkim nam znane są przecież hasła o tym, że każdy ma prawo do darmowej opieki medycznej (w publicznych placówkach), do darmowej edukacji (w publicznych szkołach). Ponadto większość z nas korzysta z publicznych dróg, nie ponosząc za to żadnych opłat - w przeciwieństwie do tych nielicznych prywatnych autostrad, które już można w naszym kraju znaleźć.

Na tym oczywiście oferta darmowych usług naszego państwa się nie kończy, bowiem są jeszcze różne zasiłki (dla bezrobotnych, dla samotnych matek itp.). Co jakiś czas pojawiają się pomysły o "becikowych", czy "senioralnych"...

Stara prawda jest taka, że konsument jest panem. Tłuszcza rządzi, czy się to komuś podoba, czy nie - i nawet władza musi spełniać jej żądania. Chce lud darmochy - to ją dostaje, pod postacią darmowej opieki medycznej, czy też becikowego. Ot - tak już działa ten nasz świat.

Jest tylko jeden, zasadniczy problem. Otóż wszystko w życiu kosztuje. Dobra, które konsumujemy, nie spadają nam z nieba niczym manna. Usługi, z których korzystamy, nie są świadczone przez duchy czy przez krasnoludki. Każdy towar został wytworzony przez jakiegoś człowieka, każda usługa jest przez jakiegoś człowieka świadczona. Żeby wytworzyć te wszystkie towary i usługi, ludzie ciężko pracują. To właśnie z tej pracy ludzie mają pieniądze, za które mogą kupić towary i usługi będące owocem pracy innych ludzi.

Opiekuńcze państwo, które zapewnia nam darmową służbę zdrowia, darmowe szkoły, darmowe drogi oraz wszystkie te zasiłki, samo nie wytwarza żadnych dóbr, ani żadnych usług, które nam oferuje. Państwo płaci ludziom, którzy wytwarzają te dobra i usługi, kupując dla nas ich pracę. Problem w tym, że to państwo nie wytwarza tyle dóbr i usług, żeby z ich sprzedaży zarobić tyle pieniędzy, którymi mogłoby zapłacić lekarzom, nauczycielom, z których można by było utrzymać publiczne drogi i których by jeszcze starczyło na te wszystkie zasiłki.

Oferując jednak nam te wszystkie dobra i usługi, państwo skądś po prostu musi czerpać na nie środki. A skoro samo nie jest w stanie na to wszystko zarobić - to pieniądze może odebrać tylko tym, który ciężko pracują i wytwarzają konsumpcyjne dobra oraz usługi. A więc nam - szarym obywatelom, zwanym w urzędniczej nomenklaturze podatnikami.

Tutaj jednak zataczamy koło: jak można nazywać służbę zdrowia darmową, skoro pieniądze dla lekarzy pochodzą z płaconych przez nas podatków? Jak można twierdzić, że edukacja w Polsce jest za darmo, skoro pensje nauczycieli są wypłacane z pieniędzy, które państwo wcześniej nam odbierze w formie podatków?

Prawda jest taka, że absolutnie nic z tego, co opiekuńcze państwo daje nam, rzekomo za darmo, darmowe w istocie nie jest. Ani usługi medyczne, ani edukacja, ani publiczne drogi - wszystko to nas kosztuje. I to kosztuje więcej, niżby kosztowało wówczas, gdybyśmy za to wszystko płacili sami - bo państwo musi mieć pieniądze na opłacenie urzędników, którzy się tą całą redystrybucją dóbr zajmują (to też jest praca, której nikt za darmo nie zrobi).

Dla każdego, kto się na tym choć przez chwilę zastanowi, będzie to oczywiste. Darmowe usługi państwa opiekuńczego są fikcją - nie istnieją, istnieć nie mogą. Wszystko ma swój koszt - każde dobro konsumpcyjne i każda usługa. Jeśli więc państwo coś komuś daje, to musi to najpierw komuś innemu odebrać.

Z tego, co już napisałem, można by było wyciągnąć wniosek, że ludzie powinni się zbuntować - wszak państwo odbiera im efekty ich pracy (w postaci podatków), a następnie za te środki świadczy im różne usługi, których ci ludzie potrzebują lub nie (nie każdy korzysta z usług medycznych w takim zakresie, w jakim płaci podatki; nie każdy chodzi do szkoły lub posyła do niej swoje dzieci). Co więcej - część poświęcanych na to pieniędzy jest przeznaczana na urzędników, którzy w ogóle nie byliby potrzebni, gdyby taki system nie istniał - a więc w praktyce te "darmowe" usługi państwa opiekuńczego wychodzą ludziom drożej! A skoro jest tak źle, jak to opisuję - to dlaczego ludzie się przeciwko temu nie burzą?

(Mała dygresja: trochę się burzą. Są ludzie o poglądach prawicowych, wolnorynkowych, którzy sprzeciwiają się idei państwa opiekuńczego, ingerencji państwa w gospodarkę oraz fiskalizmowi. Ale jest ich, niestety, niewielu.)

Powodów może być przynajmniej kilka. Pierwszy i najbardziej prozaiczny jest taki, że większość ludzi się nad tym wszystkim po prostu nie zastanawia. Niestety, wielu jest takich ludzi, których jedyne zmartwienia sprowadzają się do tego, skąd wziąć na kolejne piwo, oraz tego, gdzie się położyć w spokoju po pracy delektując się tym piwem. Ludzie ci będą narzekać na problemy w służbie zdrowia i pomstować na rząd, że jakoś tego problemu nie rozwiąże - ale nie przyjdzie im do głowy zastanowić się nad tym, że ta "darmowa" służba zdrowia wcale taka darmowa nie jest. A skoro się nad tym nie zastanawiają - to ten problem w ich świadomości po prostu nie istnieje, choć dotyczy ich tak samo, jak każdego z nas.

Drugim powodem jest zamiłowanie większości ludzi do życia w spokoju. Ogólnie rzecz biorąc wcale nie chcemy wychodzić na barykady i domagać się naszych praw. Zdecydowanie bardziej wolimy przebywać z rodziną, wyjechać gdzieś na piknik, czy miło spędzić czas w towarzystwie przyjaciół. Nie lubimy więc tego, co nasz tryb życia zakłóca, pokazując nam, że świat wokół nas nie jest taki piękny, jak to się nam wydaje.

Myślę, że do takich ludzi ten argument nie trafi z bardzo prostego powodu - przecież w takim opiekuńczym państwie da się żyć (co zresztą widać), a kto wie, co będzie, jak te "darmowe" usługi takiego państwa zastąpimy... czymś innym? Jedna wielka niewiadoma. A poza tym - przecież "wszędzie" na świecie państwo zajmuje się opieką zdrowotną, edukacją, drogami... Więc po co to zmieniać, skoro - jak widać - jakoś to przecież działa? Łatwiej żyć nadal tak, jak się żyło do tej pory.

No i jest chyba jeszcze jeden powód, dla którego ludzie w ogólności chcą państwa opiekuńczego. Ludzie łatwo dostrzegają "zyski", jakie z tego państwa opiekuńczego czerpią. Każdy widzi, że może pójść do lekarza i nie zapłacić za tę wizytę. Każdy może posłać swoje dziecko do szkoły bez uiszczania czesnego. Każdy może korzystać z publicznych dróg bez konieczności uiszczania za to opłat w jakimś konkretnym punkcie. I to widzimy wszyscy.

Nie widzimy natomiast tego, że gdyby nie było tych wszystkich "darmowych" usług ze strony naszego państwa opiekuńczego, to nasze wypłaty byłyby znacznie wyższe, niż obecnie. Jest to fakt - ale tego po prostu nie widać, bo pieniędzy zabieranych nam przez państwo po prostu nigdy nie widzimy na oczy! A czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal...

Stawiam tezę, że gdyby tak każdy z nas otrzymywał na ręce całą wypłatę, z której jakiś państwowy urzędnik, na oczach pobierającego pensję, zabierał część pieniędzy - to wielu z nas przestałoby patrzeć na nasze państwo jak na naszego dobroczyńcę, a zaczęłoby dostrzegać w nim po prostu rabusia. Rabusia, który zabiera nasze pieniądze, bez pytania o naszą zgodę, i w zamian dostarcza nam usług, z których czasami korzystamy (ale nie zawsze i w różnym zakresie), a które bez tego wtrącania się w nasze sprawy byłyby tańsze.

Innymi słowy: socjalizm może się wydawać dobry wówczas, kiedy coś na nim zyskujemy, a nie wówczas, kiedy na nim tracimy. Jak wszystko w naszym życiu, zresztą. Dopóki jest nam wygodnie, dopóty nie przejmujemy się ceną tej wygody.

Ludzie mogą się domagać od państwa "darmowej" opieki medycznej, "darmowych" szkół, braku opłat (uiszczanych ''bezpośrednio'') za korzystanie z publicznych dróg, czy różnych "becikowych" dla matek, bądź "senioralnych". Ale czy będą tacy chętni tym samym pomysłom, jeśli się im powie wprost, że muszą za to wszystko zapłacić z własnych kieszeni? Albo jeśli poprosi się ich o wytypowanie (najlepiej z imienia i nazwiska) tych ludzi, którzy mają na to wszystko dać pieniądze?

Nawet jeśli część ludzi byłaby skora do tego, by bezpośrednio wskazać tych, którym odbierze się pieniądze, które zostaną przeznaczone na te wszystkie "darmowe" usługi - i nie miałaby żadnych wyrzutów sumienia, że odbiera się ludziom owoce ich własnej pracy, to zawsze gdzieś tam w zakamarku ich umysłów tliła by się iskierka jednej myśli: skoro ja mogę kogoś wskazać, to przecież ktoś inny może wskazać również i mnie!

Może wówczas ludzie by się przekonali, że przyzwolenie na państwo opiekuńcze, będące realizacją różnych idei socjalistycznych, które jest przez tak wielu z nich pożądane, opiera się w rzeczywistości na najzwyklejszym rabunku obywateli tego państwa. Ale to już kwestia oceny moralnej państwa opiekuńczego i temat na zupełnie inny artykuł.

poniedziałek, maja 01, 2006

Na pierwszego maja

Dziś pierwszy maja 2006 roku. Dzień nazywany przez lewicowców "Dniem Pracy" i będący dla nich wielkim świętem, obchodzony przez... wstrzymanie się od tejże pracy. Cóż - o lewicowcach trzeba powiedzieć jedno: oni zawsze mieli do pracy dosyć specyficzny stosunek, więc nie dziwi i to, że "Dzień Pracy" obchodzą propagując powszechne lenistwo. Taka już natura filozofii lewicy.

Pamiętam jeszcze czasy, w których były organizowane pochody pierwszomajowe. Ba, sam w nich nawet brałem udział. Byłem wówczas kilkuletnim brzdącem, dla którego cała ta parada, z nieodłączną chorągiewką w dłoni (jakoś zawsze wolałem te biało-czerwone, polskie, od tych całkiem czerwonych), była czymś niezwykle atrakcyjnym i ciekawym. Pamiętam, jak maszerowałem w takim pochodzie, jedną ręką trzymając się matki, a w drugiej kurczowo ściskając moją małą flagę wykonaną z papieru i kupioną w kiosku.

Wspomnieniami sięgam również do czasów późniejszych, kiedy to już jako kilkunastoletni harcerz również brałem udział w takim pochodzie, no ale już bez asysty rodziców. Z owego wydarzenia, które miało miejsce w drugiej połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, zapamiętałem sobie jedno: cały pochód zakończył się na jednym z miejskich stadionów, na którym to ktoś zaczął wygłaszać przemówienie. Oczywiście nic z tego nie rozumiałem, ani mnie też to nie interesowało. My, młodzi harcerze, wiedzieliśmy tylko, że nie wolno nam usiąść ani położyć się na trawie - musieliśmy stać w tym morderczym słońcu, w pełnym umundurowaniu harcerskim, przez bite trzy godziny. Potem pozwolono nam wrócić do domów.

Dzisiaj, kiedy już wszystkie socjalizmy, komunizmy i inne, podobne paskudztwa dawno mi już z głowy wywietrzały, a od bycia harcerzem zdecydowanie ciekawsze wydaje mi się tworzenie oprogramowania, zastanawiam się, jak wielu ludzi wybierało się na te pochody z prawdziwej ochoty i całkowicie dobrowolnie (tzn. bez żadnych nacisków psychologicznych).

O co mi chodzi dokładnie? O to, że ktoś mógłby mi dziś powiedzieć tak: "Byłeś harcerzem, nikt cię do tego nie zmuszał. Sam wstąpiłeś do ZHP. Sam wyraziłeś zgodę na wzięcie udziału w tym pochodzie, czego dowodzi fakt, iż poszedłeś tam bez żadnego fizycznego przymusu.". Owszem, byłoby w tym sporo prawdy. Wszak nie przypominam sobie, aby ktoś mnie informował o tym, że pochód zakończy się trzygodzinnym wystawaniem w palącym słońcu i wysłuchiwaniem przemówienia, którego treścią dziesięcio- czy jedenastoletni chłopiec zainteresowany być raczej nie mógł. Nie pamiętam też, czy mnie (bądź też komukolwiek z moich ówczesnych kolegów i koleżanek) sugerowano wzięcie udziału w tym pochodzie, czy dano nam wybór ("Jeśli chcesz, to przyjdź."). Zbyt dawno już to było, a wówczas nie zwracałem jeszcze tak wielkiej uwagi na takie szczegóły.

Pal licho zresztą dzieci, ich obecność nie świadczy jeszcze o poparciu, choć innego zdania mogli być naziści (też lewacy) w hitlerowskich Niemczech, którzy z formacji Hitlerjugend uczynili zdaje się nie tylko maszynę propagandową pomocną w przekonaniu rodziców młodych Niemców do realizacji zamiarów zwolenników Hitlera, ale i również kuźnię przyszłych żołnierzy i oficerów armii Trzeciej Rzeszy. No ale to traktuję raczej jako wyjątek, a piszę o tym tylko i wyłącznie ze względu na to, żeby nikt nie zarzucił mi wybiórczego potraktowania tematu, na zasadzie odrzucenia faktów nie pasujących do przyjętej tezy.

Pal więc licho obecność dzieci - trzeba by się było zastanowić, ilu dorosłych, biorących udziały w takich pochodach, robiło to z własnej, nieprzymuszonej woli? Ilu z nich naprawdę tego chciało, a ilu decydowało się na to wiedząc, że jeśli tego nie zrobią, to może ich ominąć awans czy premia? Ja naprawdę nie wiem, więc na to pytanie nie podam odpowiedzi.

Wiem tylko tyle, że widywałem również inne marsze, jakie były organizowane wówczas np. w USA. Oczywiście nie były to pochody pierwszomajowe, tylko urządzane z innych powodów - mniejsza o to, z jakich. Były one znacznie bardziej widowiskowe, można było tam zobaczyć różne wielkie, nadmuchiwane postacie. Zawsze odnosiłem wrażenie, że na tych pochodach w USA było więcej ludzi - zarówno tych biorących udział w paradzie, jak i zwykłych gapiów - niż u nas, w PRLu.

PRL szczęśliwie należy już do historii (tylko jego następca kontynuujący tradycje socjalistycznego państwa opiekuńczego wciąż jeszcze żyje), lecz różne marsze wciąż są organizowane. W Polsce ostatnio szczególnie modne zrobiły się różne "Parady równości", czy jak je tam nazywają... Są też i inne marsze, organizowane przez zwolenników różnych poglądów: są zarówno prokapitaliści (chyba szczególnie niechętnie pokazywani przez prosocjalistyczne media), jak i socjaliści różnej maści.

Co do tych polskich marszów (czasami nazywanych również demonstracjami), to nie mam żadnej wątpliwości, że ludzie uczestniczą w nich z własnej, nieprzymuszonej woli. Nawet, jeśli ktoś zasugeruje członkowi jakiejś organizacji, że po prostu wypada wziąć udział w danym marszu, to przecież ów nakłaniany do tego człowiek zawsze ma wybór: może albo nadal być członkiem tej organizacji i pokazać, że jest wobec niej lojalny (biorąc udział w marszu), albo też zrezygnować z wzięcia udziału w demonstracji (pokazując, że organizacja nie jest dla niego aż tak ważna), czy nawet w ogóle wystąpić z danej organizacji. Wątpię, by od tego zależał jego status materialny - w końcu każdy z nas jest kowalem własnego losu.

Co do różnych marszów w USA, które nadal się tam odbywają, to nigdy nie miałem wątpliwości - i nadal ich nie mam - że ludzie, którzy na nie przychodzą, robią to całkowicie dobrowolnie. Podobnie jest też zresztą i w większości krajów tzw. Zachodu.

Patrząc zaś na wschód od Polski - to trzeba chyba powiedzieć, że również i na Ukrainie, Białorusi czy w Rosji udział w różnego rodzaju marszach czy demonstracjach jest raczej dobrowolny. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Wątpliwości mam tylko co do Korei Północnej, w której to jakoś nie chce mi się wierzyć, by ludzie - gdyby dać im realny wybór - nadal tak chętnie i licznie brali udział w różnych pochodach na cześć swego wodza. Inna sprawa to fakt, że pewnie poza tym to zbyt wielu innych rozrywek nie mają. Cóż - taka jest właśnie cena za wprowadzanie ustroju powszechnej szczęśliwości i równości. Co do tej szczęśliwości, to można mieć pewne wątpliwości, lecz jeśli chodzi o równość, to trzeba przyznać otwarcie, że komunizm jak żaden chyba inny system gospodarczy daje radę wyrównywać status majątkowy wszystkich żyjących w nim ludzi. W dół, oczywiście (gdyby ktoś miał co do tego jakiekolwiek wątpliwości).

Dlaczego się tak nad tym zastanawiam? Ponieważ uważam, że dobrowolny udział w różnego rodzaju przedsięwzięciach jest naprawdę dobrym wskaźnikiem co do opłacalności tychże. Ludzi nie trzeba nakłaniać siłą (czy też stosować przymusu w formie psychologicznego nacisku) do czegoś, co jest dla nich opłacalne. Zdecydowana większość ludzi lubi mieć dach nad głową, mieć w co się ubrać i co zjeść i dlatego podejmuje jakąś pracę zarobkową, która pozwala im zdobyć na to wszystko środki. To się ludziom opłaca - i zdecydowana większość z nich tak właśnie robi, choć nikt ich do takiego zachowania ani fizycznie, ani psychicznie nie zmusza. Dlatego też można stwierdzić, że ludzie pracują, ponieważ to się im opłaca i uważają pracę za środek prowadzący do osiągnięcia swoich celów.

Dokładnie tak samo jest właśnie z udziałem ludzi w tych różnych marszach, o ile oczywiście jest to udział całkowicie dobrowolny. I mniejsza tutaj o motywację konkretnego człowieka - czy chodzi mu o to, żeby się po prostu gdzieś przejść, wykrzyczeć, czy też rzeczywiście popiera on daną sprawę, w intencji której dany marsz się odbywa. Już sam fakt, że w takim (niewymuszonym) marszu wzięło udział tylu a tylu ludzi świadczy o tym, że takie jest właśnie poparcie dla danej sprawy.

No i teraz w sposób naturalny rodzi się jedno pytanie: czy te wszystkie władze, które mają (czy też miały) w zwyczaju stosowanie różnego rodzaju środków przymusu (fizycznych, ekonomicznych, psychologicznych itp.) zdają sobie sprawę, że w ten sposób same siebie pozbawiają możliwości realnej oceny tego, jak wielkie dana sprawa/idea ma poparcie w społeczeństwie?

Niezależnie od tego pytania, można postawić również inne: czy którakolwiek z tych władz się tym w ogóle przejmuje?

poniedziałek, kwietnia 10, 2006

Przede wszystkim - wolny rynek

Libertarianizm jest filozofią, która wywodzi się z jednego, podstawowego stwierdzenia: jedynym akceptowalnym ograniczeniem dla wolności człowieka jest wolność drugiego człowieka. Jednym słowem: dopuszczalne jest absolutnie wszystko, co tylko nie powoduje naruszenia wolności drugiego człowieka. Jest to bardzo prosty kodeks moralny.

Do pełnego zrozumienia wolności trzeba pojąć, że o żadnej wolności nie może być mowy, jeśli nie przyjmie się zasady poszanowania dla własności prywatnej drugiego człowieka. Zgodnie z tą zasadą w żadnych okolicznościach, pod żadnym pozorem nikogo nie można pozbawić jego własności, nie można nikogo zmusić do określonego dysponowania tą własnością stosując w tym celu przymus fizyczny, jak również zmusić do powstrzymania się od określonego sposobu dysponowania własnością w podobny sposób.

Można by stwierdzić, że przyjęcie zasady poszanowania dla własności prywatnej drugiego człowieka wynika bezpośrednio z podstawowego założenia libertarianizmu i osobiście odnoszę wrażenie, że tak właśnie jest. Innymi słowy: zaakceptowanie faktu, że jedyną akceptowalną granicą dla wolności człowieka jest wolność drugiego człowieka, musi prowadzić do wyciągnięcia wniosku, że konieczne jest również przyjęcie zasady poszanowania dla własności prywatnej drugiego człowieka, gdyż w przeciwnym przypadku, prędzej czy później, skończyłoby się to sytuacją, w której wolność drugiego człowieka zostałaby naruszona poprzez zmuszenie go (bądź zakazanie mu) do określonego dysponowania jego własnością prywatną, wbrew jego woli. To zaś byłoby sprzeczne z ideą libertarianizmu.

Ale mniejsza tutaj o ideę: nie każdy musi być libertarianinem, nie każdy musi przyjmować w życiu ten prosty kodeks moralny, składający się z jednej tylko zasady (z której da się wyprowadzić wszystkie pozostałe), nie każdy musi pojmować wolność w tak szerokim tego słowa znaczeniu, jak czynią to libertarianie. Można mówić o wolności i pragnąć jej nie będąc wcale libertarianinem. Trzeba jednak zrozumieć fakt, że nie można pragnąć wolności i nie uznawać zasady poszanowania dla własności prywatnej drugiego człowieka nie popadając jednocześnie w wewnętrzną sprzeczność takich poglądów. Można więc śmiało uznać, że przyjęcie zasady poszanowania dla własności prywatnej drugiego człowieka jest elementarną zasadą, która cechuje wszystkich ludzi pragnących wolności w jakiejkolwiek jej odmianie.

W poszukiwaniu wspólnego mianownika, łączącego libertarian z ludźmi o odmiennych poglądach, trzeba wyjrzeć poza ogólne pojęcie wolności i zająć się sprawami bardziej szczegółowymi. Innymi słowy - trzeba zawęzić pojęcie wolności do określonych sytuacji.

Nie trzeba być libertarianinem, żeby używać słowa "wolność" w pozytywnym znaczeniu. Jest to słowo proste i piękne, które może posiadać wiele różnych znaczeń. O wolności można mówić w wielu różnych aspektach, są one jednak ze sobą w mniejszym bądź większym stopniu związane, co postaram się wykazać - wykazując tym samym, że nie-libertarianie posługujący się pojęciem wolności mają na myśli jakąś część filozofii libertariańskiej.

Można mówić np. o wolności gospodarczej, która oznacza w praktyce całkowitą swobodę prowadzenia działalności gospodarczej (z jedną tylko naturalną granicą w postaci wolności innych ludzi): brak koncesji na określone rodzaje działalności gospodarczej, brak kontroli działań gospodarczych ze strony urzędników państwowych oraz całkowita swoboda zawierania umów o charakterze gospodarczym (czyli np. brak ograniczeń co do treści umów o pracę).

Można również mówić o wolności wyznania (przejawiająca się w niezmuszaniu kogokolwiek do wyznawania określonej wiary oraz w braku zakazów co do wyznawania danej wiary), wolności światopoglądu (przejawiająca się w nienarzucaniu i niezakazywaniu wyznawania określonych światopoglądów) oraz wolności przynależności do określonego kręgu kulturowego (pod tym pojęciem rozumiem brak ograniczeń i nakazów co do wyboru tego kręgu - np. chrześcijaństwa, czy islamu, cywilizacji Zachodu, czy też Wschodu).

Wszystkie te aspekty wolności mają podstawowe znaczenie dla każdego libertarianina, a w pewnej części również dla ludzi o innych poglądach. Do ich wypełnienia w praktyce niezbędne jest jeszcze prawo, które będzie jednakowo traktować wszystkich ludzi, nie dyskryminując ani nie uprzywilejowując nikogo w społeczeństwie.


Oczywiście wolność można rozumieć również w inny sposób, jednakże odnoszę wrażenie, że każdy inny rodzaj wolności wynika w jakimś stopniu z tych jej odmian, które już wymieniłem - a więc to wśród nich właśnie należy szukać wspólnego mianownika łączącego libertarian i ludzi o innych poglądach.

Weźmy np. taką wolność słowa. Oznacza ona w praktyce swobodę w głoszeniu dowolnych treści (oczywiście z poszanowaniem dla wolności innych ludzi - nie można nikogo zmusić do odbioru jakichkolwiek treści). Zaakceptowanie tej wolności oznacza pozwolenie na głoszenie poglądów np. faszystowskich czy komunistycznych. Nie trzeba się z takimi treściami oczywiście zgadzać - jednak nie można nikomu zabraniać ich głoszenia. Złamanie tej zasady mogłoby bowiem oznaczać, że jutro ktoś zabroni nam głoszenia tych poglądów, z którymi akurat się zgadzamy.

Lecz wolność słowa nie jest żadnym nowym, oddzielnym pojęciem. Wolność ta wynika bezpośrednio z innych rodzajów wolności: z wolności gospodarczej, z wolności wyznania, światopoglądu, przynależności kulturowej. Tylko jeśli zaakceptuje się wolność każdego człowieka w zakresie wyboru wyznania, światopoglądu czy przynależności do kręgu kulturowego, można będzie w pełni zaakceptować ewentualną odmienność jego poglądów. Tylko jeśli zaakceptujemy fakt, że człowiek ten ma prawo do dowolnego dysponowania swoją własnością (w szczególności: swoim własnym ciałem, swoimi środkami przekazu itp.), damy mu również fizyczną możliwość głoszenia dowolnych treści. Zaakceptowanie jego wolności gospodarczej z kolei da mu realną możliwość głoszenia dowolnych poglądów, do czego będą mu potrzebne takie przedmioty i usługi, które bez wolności gospodarczej po prostu nie byłyby dla niego dostępne.

Wolność może oznaczać również swobodę w przyjmowaniu określonej postawy w życiu. Żaden człowiek nie będzie pod tym względem wolny, jeśli nie będzie mógł dobrowolnie zdecydować, czy chce żyć w taki, czy też w inny sposób. Jeden człowiek postanowi, że jest istotą społeczną i będzie żył wśród innych ludzi, starając się maksymalnie z tym środowiskiem zintegrować, ktoś inny może natomiast uznać, że jemu odpowiada całkowita alienacja.

Taki rodzaj wolności też wynika jednak z innych jej aspektów, nie jest więc czymś podstawowym i oddzielnym. Najważniejsza tutaj wydaje się być wolność wyznania, przynależności kulturowej oraz światopoglądu, bez których nie może być możliwości dla zaakceptowania czy tolerancji dla odmienności postawy życiowej drugiego człowieka. Z kolei bez wolności gospodarczej żaden człowiek nie będzie mógł zrealizować w praktyce swego sposobu na życie - bo po prostu nie będzie miał niezbędnych do tego środków, które albo nie zostaną wytworzone przez innych ludzi, albo nie będą mogły być wytworzone przez niego samego.

Czasami mówi się również o wolności obyczajowej, przez co najczęściej rozumie się swobodę dotyczącą wyboru określonych kanonów postępowania w życiu w stosunku do innych ludzi. W tym zakresie można mówić o zawieraniu tzw. "małżeństw" homoseksualnych (jakkolwiek śmiesznie by to nie brzmiało), poligamii, czy np. zwyczaju swatania młodych ludzi, zawierania kontraktów małżeńskich, seksu przedmałżeńskiego i pozamałżeńskiego i o innych, podobnych sprawach, będących po prostu pewnymi przyjętymi i akceptowanymi/tolerowanymi (lub nie) zwyczajami życia obyczajowego społeczności ludzkich.

Jednak i ten rodzaj wolności nie jest czymś wyjątkowym sam w sobie. Wywodzi się on bowiem w dosyć bezpośredni sposób z innych rodzajów wolności i jest po prostu ich logiczną konsekwencją. Nie może być żadnej mowy o uznaniu za normę, o akceptacji (braku potępienia) czy też tolerancji (akceptacji pomimo niechętnego stosunku) wobec jakichkolwiek obyczajów innych ludzi, jeśli nie uzna się prawa innych ludzi do wolności wyznania, światopoglądu czy kultywowania własnej kultury. Konieczne jest również uznanie wolności drugiego człowieka w zakresie przyjęcia własnego stylu życia, odmiennego od naszej postawy. Bez uznania tych rodzajów wolności nie może być mowy o fizycznej realizacji wolności obyczajowej, gdyż jakakolwiek podjęta próba zakończy się po prostu aktem przemocy (prześladowaniem) ze strony tych ludzi, którzy takiej wolności nie uznają.

Do wolności obyczajowej niezbędna jest również wolność gospodarcza, gdyż tylko ona może zapewnić realną możliwość stworzenia warunków, w których będzie można z wolności obyczajowej skorzystać. Nawet jeśli nikt nie będzie akceptował np. pary gejów, to zawsze będą oni mogli stworzyć swoją odrębną, własną mini-społeczność, która będzie pokojowo koegzystowała z innymi społecznościami i uczestniczyła w życiu gospodarczym, zapewniając sobie w ten sposób możliwość przetrwania.


Jak widać, wolność niejedno ma imię. W sposób naturalny może się jednak zrodzić pytanie o to, co jest w tym wszystkim najważniejsze, co stanowi sedno sprawy.

Libertarianin nikogo nie będzie zmuszał do przyjęcia libertariańskiego punktu widzenia - to by było sprzeczne z całą tą filozofią. Libertarianie to nie bolszewicy, pragnący wprowadzać komunizm siłą i na siłę "uszczęśliwiać" ludzi zniewolonych przez dany system polityczny, społeczny czy gospodarczy.

Jednakże trzeba sobie to powiedzieć wprost - libertarian jest za mało, aby o własnych siłach mogli osiągnąć swoje cele, czyli stworzyć takie warunki życia, w których mogliby się cieszyć pełną wolnością. Wobec tego nie da się nie zadać jednego pytania: z kim można współpracować, a z kim nie? Gdzie należy wytyczyć granicę, po przekroczeniu której kompromis staje się już niemożliwy - bez zerwania w własnymi ideami?

Odpowiedź na to kluczowe pytanie tkwi właśnie w pytaniu o to, jaki aspekt wolności jest najważniejszy. Osobiście uważam, że najważniejsza jest wolność gospodarcza, a jest tak przynajmniej z dwóch istotnych powodów.

Pierwszy jest taki, że każdy człowiek jest przede wszystkim konsumentem. Gdybyśmy żyli w jakimś cudownym świecie, w którym mielibyśmy wszystkiego w bród i nie musielibyśmy w ogóle pracować, żeby wytworzyć jakieś dobra, prawdopodobnie większość z nas oddałaby się konsumpcji zapominając o produkcji czegokolwiek. Konsumpcja jest więc podstawowym celem w naszym życiu - można powiedzieć, że to chęć konsumpcji motywuje nas do podjęcia jakiejkolwiek produkcji.

Wolność gospodarcza, czyli kapitalistyczny system wolnorynkowy, zapewnia nie tylko najwyższy poziom konsumpcji (pod względem ilościowym), ale również jej najwyższą jakość. Jest to oczywiście wniosek statystyczny zestawiony w porównaniu do analiz, o podobnym charakterze, innych systemów gospodarczych. Przyczyny tego są dosyć oczywiste: w kapitalizmie największy zysk odnosi ten producent, który najlepiej trafi w potrzeby konsumentów, co skłania wszystkich producentów do ostrej walki konkurencyjnej, która prowadzi z kolei do zwiększenia ilości produkowanych dóbr, podwyższenia ich jakości i obniżenia ceny. O ile więc uczciwie pracujemy, zamiast zbijać bąki na zielonej trawie, i chcemy konsumować jak najwięcej i jak najlepiej, to powinniśmy wprowadzić wolny rynek, gdyż właśnie w takim systemie będzie się nam żyło najlepiej.

Drugim powodem są pieniądze, za które można nabyć w zasadzie każdy rodzaj dobra, na którym człowiekowi (z różnych przyczyn) zależy. Jest to wniosek dosyć oczywisty: jeśli człowiek ma odpowiednią ilość pieniędzy, to może sobie pozwolić w zasadzie na dowolny styl życia, gdyż nie jest w zbyt wielkim stopniu uzależniony od innych ludzi. Nie musi dbać o dobrą opinię u swego szefa (o ile takiego w ogóle ma), żeby nie stracić pracy, dostać awans i podwyżkę. Nie musi się przejmować tym, że jego sąsiadowi nie podoba się jego strój - jego sąsiad, właściciel sklepu, chętnie sprzeda mu potrzebne dobra ("nasz klient - nasz pan") niezależnie od tego, jak nasz bogacz będzie się ubierał - i czy to się będzie sąsiadowi-sprzedawcy podobało, czy też nie. Bogaty człowiek może sobie pozwolić na bycie sobą - nie musi się tak bardzo przejmować niechęcią innych ludzi, którzy nie muszą go lubić - ale będą mu świadczyli usługi i sprzedawali dobra za pieniądze.

Bogaty człowiek może sobie pozwolić na propagowanie swoich poglądów, bowiem ma na to środki. Może założyć gazetę, zdecydować się wydawać książki (np. po konkurencyjnych cenach), może się poświęcić propagowaniu swego własnego światopoglądu nie oglądając się na koszty - przecież ma tyle pieniędzy, że egzystencję ma zapewnioną (takie jest moje założenie).

Mając więc pieniądze, można w pełni korzystać z posiadanej wolności. Zaś pieniądze najłatwiej (i w największej ilości) da się zdobyć (w uczciwy sposób) właśnie w warunkach wolnego rynku, swoją własną, ciężką pracą.

Poza tym wprowadzenie wolności gospodarczej od razu implikuje wolność słowa - nie można bowiem nikomu zabronić prowadzenia działalności gospodarczej polegającej np. na wydawaniu gazety propagującej dowolne treści.

Widać więc, że wolność gospodarcza jest niezbędna do osiągnięcia w praktyce wielu innych rodzajów wolności - wolności słowa, wolności obyczajowej, wolności wyboru stylu życia itd.. Dlatego też często zdarza mi się sprowadzać tak wiele tematów do zagadnienia wolności gospodarczej.

Brak wolności gospodarczej jest przy tym odczuwalny zdecydowanie bardziej, niż brak jakiejkolwiek innej wolności. Jeśli na skutek braku wolności gospodarczej (koncesje, przepisy prawa zabraniające nam zawierania dowolnych umów z pracownikami i pracodawcami, utrudnienia w podejmowaniu własnej działalności gospodarczej) człowiek nie może się bogacić, doświadcza raczej problemów natury egzystencjalnej, a nie dyskomfortu wynikającego z braku wolności odnośnie swojej religii, czy określonych zwyczajów. Wynika to z prostego faktu, który można wyrazić w słowach "bliższa koszula ciału". O wolności wyznania czy wyboru stylu życia może myśleć człowiek o pełnym żołądku - człowiek o pustym żołądku myśli raczej o tym, co zrobić, żeby go napełnić.


Myślę, że wystarczająco już uzasadniłem moją tezę - że wolność gospodarcza jest zdecydowanie najistotniejsza w życiu człowieka. Teraz pora jest wyciągnąć wnioski.

Pierwszy jest taki, że narzekanie na brak wolności słowa w Polsce (np. brak mediów reprezentujących pewne poglądy), na brak wolności obyczajowej, brak równości wobec prawa itd. są narzekaniem na skutki braku wolności gospodarczej. Bez wolnego rynku nikomu nie uda się osiągnąć ani wolności słowa w Polsce, ani żadnej innej wolności.

Drugi jest taki, że warto jest połączyć swoje siły z tymi, którzy również są zwolennikami wolnego rynku. Do wspólnego celu dobrze jest dążyć wspólnie, bo daje to większe szanse na sukces w walce ze wspólnymi przeciwnikami. Dlatego też, będąc libertarianinem z przekonania, nie waham się podjąć współpracy z tymi konserwatystami (lub z koliberałami), którzy również pragną wolnego rynku w Polsce.

Lepiej będzie się spierać np. z konserwatystami w warunkach wolnego rynku o to, jak wielkie powinny być kompetencje państwa (państwo - nocny stróż, państwo - minimum czy w ogóle brak jakiegokolwiek rządu), niż spierać się z różnej maści socjalistami o wysokość becikowego w warunkach gospodarki zniewolonej różnymi koncesjami i podatkami.

niedziela, marca 26, 2006

Kradzież jest kradzieżą

Internet jest ciekawym narzędziem (zjawiskiem? jak to w ogóle nazwać?). Właśnie znalazłem ciekawą stronę, na której można znaleźć takie oto słowa (tłumaczenie własne):

"(...) Jego [Hitlera - TP] podstawowe zasady były następujące: nigdy nie pozwól publice ochłonąć; nigdy nie przyznawaj się do porażki; nigdy nie przyznawaj, że w twoim wrogu może być jakaś cząstka dobra; nigdy nie zostawiaj miejsca na alternatywy; nigdy nie akceptuj winy; skup się na jednym wrogu na raz i obwiniaj go o całe zło; ludzie prędzej uwierzą w wielkie kłamstwo, niż w małe; a jeśli będziesz powtarzał to kłamstwo wystarczająco często, ludzie prędzej czy później w nie uwierzą. (...)"

Ciekawe wydaje mi się być to, iż byłem przekonany, że to dr Goebbels sformułował zasadę, że "każde kłamstwo, powtórzone odpowiednio wiele razy, staje się prawdą", co należy rozumieć oczywiście w taki sposób, że ludzie po prostu zaczynają w takie kłamstwo wierzyć i przyjmować je za prawdę. Oraz, co gorsza, zaczynają odrzucać wszystko to, co nie jest zgodne z tym kłamstwem - w szczególności nawet tę prawdę, którą próbuje się przed nimi ukryć.

Ale mniejsza o to, kto tę maksymę sformułował i w jakiej dokładnie postaci. Czy był to Hitler, czy Goebbels - żadna różnica, skoro i tak miał rację... Niestety.


Dlaczego wspominam o Hitlerze czy Goebbelsie? Właśnie z powodu ich poglądów na prawdę, kłamstwo i na coś, co chyba można określić mianem ludzkiej natury. Jako wolnościowiec wielokrotnie już dyskutowałem o naturze ludzi i relacjach pomiędzy państwem, społeczeństwem i człowiekiem z innymi ludźmi. Dyskusje te pozwoliły mi wyciągnąć parę wniosków. Jeden jest taki, że ludzie chcą wierzyć w wygodne dla nich (z różnych powodów) kłamstwa.


W każdym słowniku języka polskiego można znaleźć definicję kradzieży: jest to bezprawne przywłaszczenie sobie czyjegoś mienia. Nasz język ma swoją specyfikę i dlatego wyraz "kradzież" kojarzony jest z przywłaszczeniem sobie czyjegoś mienia materialnego - np. samochodu, portfela czy książki.

Nie znam nikogo, kto by nie stwierdził, że odebranie mu jego portfela bez jego wiedzy i zgody nie jest zwykłą kradzieżą. Podobnie nikt nie miałby chyba żadnych wątpliwości i nazwał mnie złodziejem, gdybym skorzystał z jego samochodu bez jego wiedzy i zgody.

Gdybym zaś spróbował odebrać komuś jego własność, stosując różne groźby, czy wręcz uciekając się do przemocy (stosując siłę fizyczną, czy też jakąś broń), to chyba nikt nie miałby żadnej wątpliwości z nazwaniem mnie po imieniu: rabusiem i bandytą. A gdybym tak zorganizował grupę ludzi, która by mi w tym procederze pomagała, to chyba każdy określiłby nas mianem mafii, zorganizowanej przestępczości.

Taka postawa ludzi bardzo mnie cieszy, gdyż świadczy ona o jednym: na nic zdają się wysiłki różnych "postępowców", którzy próbują wmawiać ludziom, że przestępcy (złodzieje, rabusie, bandyci itp.) są w gruncie rzeczy niewinni, że powinno się ich traktować jak ludzi, że to społeczeństwo ponosi winę za ich zbrodnie i tym podobne ecie-pecie. Postępowcy mogą wygadywać takie bzdury, a jednak większość ludzi odrobinę zdrowego rozsądku, jak widać, ma.

Jako wolnościowcowi trudno jest mi jednak zrozumieć zdziwienie ludzi, kiedy nazywam nasze państwo złodziejem, rabusiem czy bandytą. Moja argumentacja jest zaś prosta: nie godzę się na oddawanie państwu części moich zarobków (w formie podatku) na niektóre cele, np. na różne przymusowe ubezpieczenia (zdrowotne, emerytalne). Nie godzę się na oddawanie państwu części moich zarobków, w formie podatku, z tego tylko powodu, że jestem obywatelem tego państwa i zapewnia mi ono ochronę przed różnego rodzaju agresją z zewnątrz (wojsko), czy też przed przestępczością (policja, straż miejska) oraz świadczy jeszcze parę innych usług. Owszem - chcę z takich usług korzystać, jednak uważam, że jakość tych usług świadczona mi przez państwo jest niska i wolałbym zapłacić za świadczenie tych usług na moją korzyść komuś innemu. Państwo zaś, niczym bandyta, grozi mi użyciem siły w przypadku, kiedy odmówię oddania mu części moich dochodów w postaci podatku. Ponieważ zaś państwo to zorganizowało cały aparat służący ściąganiu podatków i do zmuszenia obywateli do ich płacenia może użyć policji (przymus fizyczny), to można śmiało mówić o mafii.

Powyższe przykłady są zgodne z wszelkimi definicjami słownikowymi kradzieży, złodziejstwa, bandytyzmu, mafii, zorganizowanej przestępczości. A jednak kiedy przedstawi się takie argumenty zwykłemu człowiekowi, to zaczyna on patrzyć na tego, kto mu to wszystko tłumaczy, jak na umysłowo upośledzonego. Chociaż jeszcze przed chwilą sam się zgadzał z faktem, że przywłaszczenie sobie czyjegoś mienia jest kradzieżą, rabunkiem!


Zjawisko to dotyczy nie tylko dóbr materialnych, w przypadku których mówi się o kradzieży, ale również usług. Można przyjąć, że wykonanie usługi wiąże się z zawarciem umowy pomiędzy dwiema stronami: wykonawca podejmuje się zrobić coś na rzecz konsumenta, za odpowiednią opłatą ze strony tego drugiego. Gdybym więc poszedł do fryzjera, pozwolił się ostrzyc, a następnie uciekłbym nie płacąc, to chyba każdy by stwierdził, że wyłudziłem usługę strzyżenia. Rozumując całkowicie analogicznie łatwo jest stwierdzić, że przejechanie się środkiem komunikacji "na gapę", czy też niezapłacenie ekipie remontowej za zrobienie remontu mieszkania jest po prostu wyłudzeniem. Każdy chyba człowiek zgodzi się z tym, iż jest to czyn naganny i w dodatku niezgodny z prawem, powinien więc być karalny.

Osobiście uważam, że pomiędzy wyłudzeniem a kradzieżą istnieje bardzo silny związek - kradzież jest bezpośrednim przywłaszczeniem sobie czyjegoś mienia (materialnego), zaś wyłudzenie jest po prostu pośrednim przywłaszczeniem sobie czyjegoś mienia (do którego dochodzi w wyniku niewywiązania się z dobrowolnie zawartej umowy).

A gdyby tak ktoś zaoferował komuś wykonanie jakiejś usługi i zmusił go do przyjęcia takiej oferty, stosując np. szantaż, czy też siłę? No to większość ludzi nazwałaby go po prostu bandziorem, całkiem słusznie zresztą.

Pamiętam, jak niegdyś jadąc wraz z rodzicami samochodem, zbliżając się do skrzyżowania zauważyliśmy młodych chłopców "myjących" szyby w pojazdach stojących na czerwonym świetle. Usługa ta była w zasadzie wymuszana, bo żaden z kierowców się o nią nie prosił, a poza tym "woda", której używali ci chłopcy, była bardzo brudna i efekt owego "mycia" był wprost przeciwny do oczekiwanego. Moi rodzice byli tym faktem bardzo oburzeni i wyrazili chyba nawet przekonanie, iż kierowcy płacą nie za samo mycie, ale za to, by chłopcy ci dali im już spokój i poszli sobie poszukać innej ofiary.

Oczywiście całkowicie zgodziłem się z taką interpretacją tej sytuacji, po cichu ciesząc się, że tym chłopcom nie spodobał się mój samochód, zdecydowanie tańszy niż inne oczekujące wówczas na zielone światło.

W dalszej drodze jednak coś mnie podkusiło, aby podjąć ten właśnie temat. Upewniwszy się, że postawa tych chłopców, oraz ich działania wywarły na moich rodzicach negatywne wrażenie, napomknąłem o negatywnej roli państwa w naszym życiu. I tutaj się zaczęło: przecież państwo nam zabiera pieniądze, ale w zamian oferuje różne usługi! No to, ripostowałem, postępuje dokładnie tak samo, jak ci chłopcy - którzy przecież zabierają pieniądze, ale również wykonują za nie pewne usługi. Tutaj moi kochani rodziciele zaczęli tłumaczyć swemu, dorosłemu już, synowi, że usługi ze strony państwa są przez nich pożądane, w przeciwieństwie do "usług" oferowanych przez tych chłopców kierowcom oczekującym na zielone światło. Zapytałem wówczas, co z tymi ludźmi, którzy wcale tych usług ze strony państwa nie chcą, ale dowiedziałem się jedynie, że moje poglądy są "nieżyciowe", "nierozsądne" i w ogóle jakieś "dziwaczne". Innymi słowy mym kochanym adwersarzom zabrakło logicznych kontrargumentów.

Podobnie ma się sprawa z większością ludzi. Wyłudźcie od nich usługę pod przymusem, a nazwą was po imieniu - bandytami. Ale kiedy to państwo zmusza ich do korzystania z różnych usług (za które pobiera określone przez siebie opłaty), to już mowy o żadnym bandytyzmie być nie może.


Skąd się bierze owa dwuznaczność poglądów ludzi, przykładanie innej miary do ludzi wówczas, kiedy działają na własną rękę i innej wówczas, kiedy stoi za nimi państwo?

Tutaj właśnie pora jest powrócić do podglądów tych postaci, które wymieniłem na początku tego artykułu - do Hitlera i do dra Goebbelsa. To oni bowiem dają odpowiedź na pytania postawione powyżej. Odpowiedź prostą i oczywistą.

Państwowa indoktrynacja. Kłamstwo, powtarzane tyle razy, tak nachalnie, na każdym niemal kroku, że w końcu zaczęło być traktowane jako prawda, jako coś oczywistego i naturalnego.

Kradzież pozostaje kradzieżą, niezależnie od tego, kto tej kradzieży dokonuje - czy będzie to Jan Nowak, czy też urzędnik państwowy. Kradzież dokonana pod groźbą użycia siły jest rabunkiem niezależnie od tego, kto tego rabunku dokonuje. Podobnie jest z wymuszaniem korzystania z określonych usług.

Żeby ukryć ten prosty i oczywisty fakt, państwo stosuje po prostu indoktrynację swoich obywateli, wyśmiewając argumenty strony przeciwnej (wolnościowców) przez nazywanie ich "nieżyciowymi" czy "naiwnymi", sugerując umysłową niedojrzałość swych adwersarzy. Jeśli to państwo ma rację, to dlaczego nie poda jakichś rozsądnych i logicznych argumentów? Takich argumentów, po których my, wolnościowcy, będziemy zmuszeni złożyć broń i uznać się za pokonanych w tej dyskusji?

Jeśli jakaś grupa ludzi postanowi wspólnie dokonywać kradzieży, wymuszać korzystanie z jakichś usług, i będzie używała siły i gróźb (np. pozbawienia wolności, czy konfiskaty mienia) do "skłonienia" ludzi do skorzystania z tych usług, to należy ją nazwać po prostu mafią - niezależnie od tego, czy jest to banda pod dowództwem Jana Nowaka, czy też państwo. Nie można pozbawiać nikogo owoców jego pracy bez jego zgody, niezależnie od celu, na który środki te zostałyby przeznaczone przez złodzieja. Państwo, które opodatkowuje obywateli, wymusza na nich korzystanie ze swoich usług i nie dopuszcza żadnej konkurencji, jest złodziejem, bandytą i zorganizowaną mafią, zgodnie ze słownikowymi definicjami tych słów.


Ja wiem, że to się może ludziom nie podobać. Nikt z nas nie lubi być ofiarą. Żadna to przyjemność zostać okradzionym, okazać się zbyt słabym, aby móc się obronić przed przemocą, okazać się tchórzem, który ulękł się gróźb użycia siły i dobrowolnie oddał część swego majątku jakiemuś bandycie (choćby na niewiadomo jak zbożny cel). To jest kolejny powód, dla którego argumenty dotyczące bandytyzmu i złodziejstwa instytucji państwa z takim trudem trafiają do tzw. szarego obywatela.

Niestety, mam dla tych szarych obywateli złą wiadomość. Dwa razy dwa jest cztery, choćby niewiadomo ile ludzi twierdziło, że pięć. Prawda leży tam, gdzie leży, a nie po prawej, po lewej, czy pośrodku. Kradzież jest kradzieżą - niezależnie od tego, czy jest dokonywana skrycie przez kieszonkowca, poprzez rozbój w biały dzień przez rabusia, czy też na masową skalę w przypadku podatków przez państwo.

Okradany jest każdy, kto kiedykolwiek czuł potrzebę uniknięcia płacenia jakiegoś podatku, czy jakiegokolwiek ukrycia dochodu. A wiem, że taka sytuacja zdarzyła się wielu szarym ludziom.

Zwykli ludzie - jesteście okradani, padacie ofiarą przestępstwa ze strony waszego państwa, jesteście indoktrynowani, wmawia się wam, że to wszystko dla waszego dobra, czy się to wam podoba, czy nie. I nie - nie zamknę się, nie przestanę o tym pisać i głośno o tym mówić dla waszej wygody psychicznej. To właśnie ze względu na was wypisuję tak oczywiste prawdy, jak ta, że kradzież jest kradzieżą niezależnie od tego, kto jest złodziejem, tak samo jak dwa razy dwa jest cztery niezależnie od tego, kto będzie to obliczał.

Jestem wolnościowcem i brzydzę się przemocą. Uważam, że nie można nikogo zmusić siłą, aby przyjął jakąś umowę, czy aby podzielił się swoimi pieniędzmi. Nie zmuszę was, zwykli ludzie, abyście przyjęli mój światopogląd - i wcale mi na tym nie zależy. Wprost przeciwnie - uważam, że powinno się wam pozwolić żyć tak, jak tego chcecie - dokładnie tak samo, jak mnie i każdemu innemu człowiekowi.

Wybór należy więc do was - albo prawda, albo dalsze posłuszeństwo uczniom Hitlera i Goebbelsa.

niedziela, marca 19, 2006

Ujawniam się

Dowiedziałem się niedawno, że w środę, 15 marca 2006 roku czeski parlament przyjął ustawę legalizującą związki osób tej samej płci. Wprawdzie większość, która głosowała za przyjęciem tej ustawy była minimalna, ale jednak udało się uzbierać potrzebną liczbę głosów.

W związku z tym postanowiłem się ujawnić. Myślę, że najwyższy już czas, abym otwarcie i bez żadnych uprzedzeń powiedział wszystkim o moich prawdziwych skłonnościach seksualnych. Skoro homoseksualiści w pewnym momencie zaczęli głośno podkreślać fakt swego istnienia i po długich latach różnych upokorzeń, prześladowań, udało im się przezwyciężyć falę uprzedzeń i wyjść na światło dzienne (i to w jakim pięknym stylu - w kolorach tęczy!), to nie widzę powodu, abym nadal miał przed kimkolwiek ukrywać - włącznie z moją najbliższą rodziną, że jestem onanistą lubującym się w trzepaczkach.

Uważam, że my, onaniści z trzepaczkami, powinniśmy, wzorem naszych braci homoseksualistów, powiedzieć wszystkim otwarcie, że oto jesteśmy, istniejemy, mamy takie, a nie inne preferencje seksualne, że nie można nas dłużej izolować, ignorować, nazywać dewiantami, wyśmiewać się z nas, wytykać palcami. Patrząc na ogromne sukcesy, jakie udało się odnieść homoseksualistom (i tutaj podkreślę, że mam na myśli zarówno gejów, jak i lesbijki), myślę, że obrali oni słuszną drogę do celu i że my powinniśmy postąpić dokładnie tak samo.


Zdaję sobie sprawę z faktu, że nam będzie trudniej, niż homoseksualistom. Wszak obydwie strony związku homoseksualnego są ludźmi. Zoofile tworzą związki ze zwierzętami, czyli również z istotami żywymi. Zaś my... Nam po prostu podobają się trzepaczki. To będzie trudniejsze do zaakceptowania, niż związek z innym człowiekiem (choćby tej samej płci), czy też związek z jakimś zwierzęciem - ale czy z tego tylko powodu, że natura stworzyła nas takimi, a nie innymi, mamy rezygnować z przysługujących nam praw?

W Republice Czeskiej homoseksualiści niedługo będą mogli zawierać legalne związki małżeńskie, podobnie jak osoby heteroseksualne. Będą mogli przyznać swym partnerom życiowym pełnomocnictwa w zakresie codziennych spraw, będą mogli się zajmować wspólnym wychowywaniem dzieci (choć nie adopcją, z czego wynika, że sukces homoseksualistów nie jest jeszcze pełny). W szpitalach ich partnerzy będą mogli ich odwiedzać, w urzędach załatwiać pewne sprawy.

My, onaniści z trzepaczkami, o czymś takim nie możemy marzyć. Ale nam nie chodzi wcale o to, aby nasze trzepaczki odwiedzały nas w szpitalach, czy załatwiały w naszym imieniu pewne sprawy w urzędach, jak to sugerują nasi prześmiewcy. Są to oczywiście absurdalne poglądy wynikające z niewiedzy i ignorancji dotyczącej naszej orientacji seksualnej.

My chcemy tylko móc pokazać się na ulicy z naszą trzepaczką. Chcemy mieć prawo pójść do restauracji, do szpitala, do urzędu - z naszą trzepaczką - i nie zostać wyśmiani, potraktowani jak dewianci, czy niegrzecznie wyproszeni. Chcemy jedynie odrobiny tolerancji ze strony o innych preferencjach seksualnych. To wszystko.

Może się wydawać, że to znacznie mniej, niż chcieli homoseksualiści. Ale trzeba sobie zdawać sprawę z faktu, że nasze skłonności będą trudniejsze do zaakceptowania dla tych tzw. "normalnych" ludzi - z tego właśnie powodu, że obiektami naszego zainteresowania są trzepaczki, przedmioty martwe, a nie żywi ludzie.

Patrzmy więc uważnie na sukcesy homoseksualistów i uczmy się od nich. Oni pokazali, w jaki sposób można promować ich sprawę. Ile robi się dzisiaj filmów, w których pojawia się jakiś bohater-homoseksualista? A ile takich filmów robiło się kiedyś? Zaś nam wystarczyłoby jedynie pokazanie trzepaczki wiszącej np. w sypialni jakiegoś bohatera.

Dlatego też uważam, że mamy wielkie szczęście mogąc żyć w tak postępowym ustroju, jakim jest demokracja. Myślę bowiem, że jest to jedyny system polityczno-społeczny, w którym było można osiągnąć określone cele wpływając jedynie na opinię publiczną.

Pamiętajmy, że to dzięki powszechnej w środowiskach naukowych akceptacji dla demokracji oraz demokratycznych metod można dziś otwarcie twierdzić, że homoseksualizm nie jest chorobą. Zadecydował o tym bowiem wynik głosowania z 1973 roku. Czy w jakimkolwiek innym ustroju komukolwiek przyszłoby w ogóle do głowy poddawać pod głosowanie kwestię, czy coś jest chorobą, czy nią nie jest? Wątpię. I dzięki demokracji, oraz szerokiej akcji uświadamiającej ze strony homoseksualistów (ale również wielu innych, światłych, ludzi), możemy dzisiaj twierdzić, że homoseksualizm chorobą nie jest.

Pamiętajmy, że to dzięki demokracji panującej w wielu krajach na świecie, różne mniejszości seksualne mogą liczyć na wyrozumiałość ze strony reszty społeczeństwa. Tylko w demokracji bowiem mówi się o potrzebie tolerancji wobec różnych mniejszości. W żadnym innym znanym ustroju nie mówiło się nigdy tak głośno, tak otwarcie i z taką siłą o potrzebie akceptacji odmienności innego człowieka. To właśnie różni demokraci zaczęli o tym głośno mówić - i mówią nadal. I będą o tym mówić. A, jak już pokazali nam homoseksualiści, mówienie o tym jest bardzo ważne dla sprawy.

Pamiętajmy, że dopiero w demokracjach do głosu doszła lewica, której przedstawiciele otwarcie poparli dążenia homoseksualistów do równouprawnienia i tolerancji ze strony heteroseksualnej większości. To właśnie prominentni działacze lewicy swym głosem (motywowanym ciągłymi działaniami ze strony homoseksualistów) walnie przyczynili się do odrzucenia nietolerancji i dyskryminacji homoseksualistów w społeczeństwie. Homoseksualistom się udało - to i nam, onanistom z trzepaczkami, może się udać. Pamiętajmy o tym.


Wygramy, jeśli będziemy mieli, podobnie jak homoseksualiści, jedną, wspólną i jasną wizje nowoczesnego państwa XXI wieku. Państwo takie powinno być naszym sprzymierzeńcem, nie wrogiem. Państwo takie powinno zapewniać opiekę oraz równe prawa wszystkim swoim obywatelom, niezależnie od ich płci, rasy, wyznania, czy orientacji seksualnej. Ale musimy ciągle o tym mówić, mówić i mówić! Mówić jak najczęściej i we wszystkich miejscach. Mówić jak najgłośniej, krzyczeć!

Republika Czeska, owego pamiętnego dnia 15 marca tego roku, wstąpiła do klubu nowoczesnych państw XXI wieku. Pamiętajmy o tym, że i Polska może się w tym klubie znaleźć. Pamiętajmy o tym, że jesteśmy takimi samymi obywatelami, jak wszyscy inni - i skoro państwo rości sobie prawo do nadawania ślubów swym obywatelom, to nie powinno tego prawa odmawiać osobom żyjącym uczciwie, płacącym podatki, niełamiącym prawa. Pod tym względem my, onaniści z trzepaczkami, nie jesteśmy w niczym gorsi od homoseksualistów czy heteroseksualistów. Nie powinniśmy być więc gorzej przez nasze własne państwo traktowani. W końcu po to to państwo istnieje, żeby nam właśnie służyć.

Myślę, że właśnie teraz nadszedł czas na podniesienie głosu. Sukces odniesiony przez homoseksualistów w Czechach może być zwiastunem podobnego w naszym kraju. Politycy jeszcze nigdy chyba nie byli tak skorzy do podjęcia tak istotnych dla nas wszystkich (jak również dla społeczeństwa) tematów: powszechnie mówi się teraz o tolerancji, podnosi się potrzebę akceptacji różnych odmienności w społeczeństwie. Czyż powinniśmy więc czekać dłużej, ryzykując powrót na wokandę spraw mniej ważnych, jak podatki, korupcja czy bezrobocie? Nie, moi drodzy bracia - onaniści z trzepaczkami. Zdecydowanie nie.

Ja się ujawniłem. Wy też to zróbcie. Śmiało! To właśnie teraz jest nasz czas! Pokażmy nas i nasze trzepaczki wszystkim - nie dbając o to, czy ktoś sobie tego życzy, czy nie. Przyszłość będzie należała do nas. Niech żyje demokracja! Niech żyje nowoczesne państwo XXI wieku!

niedziela, marca 12, 2006

Ptasie móżdżki

Cała afera z tą ptasią grypą zatacza coraz to szersze kręgi. Człowiekowi aż nie chce się w to wszystko wierzyć, kiedy patrzy na kolejne wiadomości przekazywane przez najróżniejsze media.

"Afera" ta zaczęła się parę miesięcy temu, kiedy padło parę ptaków gdzieś tam daleko, we wschodniej Azji. No - może nie tak zupełnie parę, może było tych ptaków więcej, ale przecież ludzie hodują miliony takich ptaków, jeszcze więcej tych zwierząt żyje sobie na wolności, więc kiedy parę, kilkanaście, kilkadziesiąt - czy nawet setki z nich zdechną w wyniku jakiejś tam choroby, to nie jest jeszcze ani wielka tragedia, ani - tym bardziej - powód do paniki.

Ale nie zdaniem dziennikarzy. Oni zaraz zrobili z tego wielką aferę. Padło parę ptaków? Znaczy się epidemia, grozi nam zaraz masowy mór ptactwa. Ale chwileczkę - okazuje się nagle, że jakiś człowiek też zachorował i zmarł. I - cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności - był to akurat farmer, który miał kontakt z tymi ptakami. W dodatku lekarze wykryli, że zaraził się on chorobą od ptaków, które hodował. A po jakimś czasie okazuje się na dodatek, że takich ludzi było więcej.

Dla człowieka myślącego jest to dosyć oczywiste. Widziałem (w jednym z reportaży, parę miesięcy temu) jedną z takich ferm hodowlanych w Azji - brud nie z tej Ziemi, farmer nie przejmuje się żadnymi zasadami higieny. Szczerze mówiąc, zdziwiłbym się, gdyby w takich warunkach ten farmer niczym się nie zaraził. Zwykły człowiek zaraziłby się na pewno, no ale farmer, mający z tym do czynienia na co dzień, jest zapewne bardziej odporny - i byle co nie położy go z gorączką do łóżka. Oczywiście różni ludzie cechują się różną odpornością na różne choroby, więc zapewne część farmerów zareaguje ostrzej na jakiegoś tam wirusa (część z nich może nawet umrze), niż inni - lecz, statystycznie rzecz biorąc, będzie to mniejszość. Póki co do tej grupy można zaliczyć kilkadziesiąt osób. Biorąc pod uwagę fakt, że na świecie żyje ok. 6 miliardów ludzi, to naprawdę niewiele.

Nie ma też powodu przejmować się tym, że ptaki chorują na jakąś chorobę. Ptaki żyją na naszej planecie już bardzo długo (według pewnej popularnej w kręgach naukowych teorii nawet dłużej, niż ludzie). Ludzie się im nigdy specjalnie nie przyglądali - bo i po co? Mieli lepsze zajęcia, np. budowę cywilizacji. Ptaki żyły sobie spokojnie, pewnie chorując od czasu do czasu, od czego część osobników ptasiej populacji zapewne i zdychała. Tak było od wieków, tak jest i dzisiaj.

Nie ma więc niczego nadzwyczajnego w tym, że część ptaków padnie właśnie od choroby, którą ludzie nazwali akurat "ptasią grypą". Ptaki, podobnie jak i ludzie, zawsze były nękane przez różne choroby i zawsze tak będzie. Takie jest po prostu życie.

To wszystko jest oczywiste dla każdego trzeźwo myślącego człowieka. Ale nie dla dziennikarzy... Oni oczywiście muszą natychmiast wykorzystać taką okazję. Kilka miesięcy temu, kiedy cała ta "afera" się zaczęła, od razu dowiedzieliśmy się, że na "ptasią grypę" zmarło "już" kilkadziesiąt osób (informowano o tym w takim tonie, jakby ta zaraza miała lada moment dosięgnąć również nas). Dziennikarz z niemalże grobową miną oświadczył, że może nam grozić epidemia.

Epidemia? Na świecie żyje ponad sześć miliardów ludzi, zmarło około sześćdziesięciu, i to takich, którzy mieli w taki czy inny sposób do czynienia z hodowlami ptaków prowadzonymi w wyjątkowo niehigienicznych warunkach, a ktoś tutaj zaczyna mówić o epidemii?

Ale na tym, niestety, sprawa się nie skończyła. Fala głupoty zaczęła pochłaniać kolejne ofiary. Na przykład takich polityków, którzy nie stracą żadnej okazji, aby pokazać swoim wyborcom, jak bardzo troszczą się o ich zdrowie. Politycy podejmują szybkie i stanowcze decyzje: region, w którym wykryto choćby jednego ptaka padłego na skutek "ptasiej grypy", należy odizolować, a wszystkie ptaki na tym obszarze wybić.

Taktyka taka doprowadzi oczywiście do ogromnych strat. Stracą hodowcy ptaków, ale to jest akurat dosyć oczywiste. Stracą również wszyscy mieszkańcy takiej okolicy, gdyż ich życie zostanie nagle obrócone do góry nogami. Ograniczy się im swobodę przemieszczania się, zacznie się ich traktować jak (potencjalnych) trędowatych. Na dłuższą metę stracą na tym również wszyscy ludzie, którzy od czasu do czasu lubią zjeść np. kaczkę czy kurczaka, a przed nimi wszyscy producenci zajmujący się drobiem (a wraz z nimi również ich pracownicy). I to wszystko z powodu czasami jednego tylko ptaka, który akurat został znaleziony martwy - i u którego wykryto wirusa owej ptasiej grypy.

Niestety, na głupocie dziennikarzy i polityków się nie kończy. Niektórzy ludzie też zaczęli w to wierzyć - i zaczęli masowo szczepić się przeciwko grypie. A że szczepionka ta nie jest skuteczna przeciwko tej odmianie wirusa, który ptasią grypę powoduje, to już ich akurat najmniej obchodziło.

Od paru lat już regularnie, we wrześniu lub w październiku, szczepiłem się przeciwko grypie. W zeszłym roku nie udało mi się. Dlaczego? Bo zabrakło szczepionek.


W pewnym momencie już myślałem, że cała ta sprawa w końcu przycichła. Media znalazły sobie inne tematy, których w naszym kraju bynajmniej im nie brakowało, a politycy, nasi włodarze, widząc, że ludzi już ten "problem" tak bardzo nie interesuje, zajęli się swoimi (oraz, na nasze nieszczęście, również naszymi) sprawami. Jest to chyba jedyna zaleta populistycznej demokracji - politykom opłaca się zajmować tylko tym, co akurat budzi żywe zainteresowanie ludu.

Niestety, ostatnio owa ptasia grypa ponownie wróciła na usta dziennikarzy, ludzi, a tym samym - również polityków. Padłe ptaki znaleziono w paru miejscach w tzw. Europie, w tym również bezpośrednio za naszą zachodnią granicą. I w tym miejscu dla niektórych ptasich móżdżków stało się jasne, że owa plaga prędzej czy później dosięgnie również i Polskę. Cóż to za wiekopomne odkrycie z ich strony!

Ptaki, choć z pewnością nie tak inteligentne, jak ludzie, to jednak swoje rozumki mają. Nie tworzą barier w postaci granic, nie wprowadzają paszportów, nie nazywają "przestępstwem" przekraczania tych granic bez owych paszportów. Jest więc chyba oczywiste, że prędzej czy później jakiś chory ptak i do Polski przyleci... Dlaczego więc ktoś miałby z tego robić taką wielką aferę?

Zwykły człowiek nie miałby do tego żadnych powodów. Nawet taki strachliwy (a może pijany?) jegomość, który zauważywszy gołębia, który się "lekko zataczał", nie omieszkał powiadomić o tym miejscowego weterynarza o dosyć późnej porze.

No ale taki dziennikarz, to już co innego. Albo to taki idealista, któremu się wydaje, że ma misję do spełniania - no i informuje wszystkich na okrągło o wszystkich zdechłych ptaszkach, które znajdzie w okolicy oraz piętnuje wszystkich tych, którzy się tymi faktami niezbyt przejmują. Podobnie postępuje też dziennikarz, którzy wie, że cała ta ideologia to tylko taka bajeczka dla naiwnych, a chodzi w tym tak naprawdę o pieniądze. Ma on inną motywację, ale robi dokładnie to samo. I na to samo też wychodzi.

Interes we wzbudzaniu takiej paniki mają też politycy. Raz, że mogą pokazać, jak to im bardzo na "bezpieczeństwie ludzi" zależy, jak bardzo się o swoich wyborców troszczą, dwa, że pewnie daje im to też poczucie władzy. Ot, wydać jedno polecenie i już z życiem musi się pożegnać całe stado ptaszków, albo życie wszystkich ludzi w jakiejś okolicy zostaje postawione do góry nogami.

Po prostu głupota do kwadratu. Nie przychodzą mi na myśl żadne inne słowa, którymi mógłbym to zjawisko opisać.

piątek, lutego 17, 2006

Biopaliwa okiem laika

Oglądając jakiś czas temu parę wiadomości w łże-telewizji stwierdziłem, że ponownie pojawił się w nich temat tzw. biopaliw. Chodzi oczywiście o to, że już wkrótce do normalnej benzyny, dostępnej na stacjach paliw, dodawane będą tzw. biokomponenty pochodzenia naturalnego. Budzi to entuzjazm wszelkiej maści ekologów, producentów tych biokomponentów oraz rolników (to akurat ze zrozumiałych przyczyn), oraz - z jakiegoś niezrozumiałego na pierwszy rzut oka powodu - również relacjonujących tę wiadomość dziennikarzy. Mniej zadowoleni są naturalnie kierowcy, którzy będą musieli na tym biopaliwie jeździć. Ale o tym za chwilę.

Przysłuchując się komentarzom dziennikarzy (popierających się opiniami różnorakich ekspertów), można się dowiedzieć, że biopaliwa wprowadzić musimy, bo tego chce od nas Unia Europejska, a to przecież, jak wiadomo, wyrocznia ostateczna. Ale pojawiają się również inne argumenty, jak np. czystsze powietrze, zmniejszenie uzależnienia od ropy naftowej, oraz argument, który skłonił mnie do napisania tego tekstu - nowe miejsca pracy. W sytuacji panującego dużego bezrobocia argument ten może się wydawać istotny (jeśli ktoś jest zwolennikiem rozwiązań przymusowych) - o ile jest słuszny, oczywiście.

Postanowiłem się więc przyjrzeć tej sprawie nieco bliżej. Swego czasu przeczytałem pewną mądrą książkę, napisaną przez pewnego mądrego człowieka - Frederica Bastiata. Była to książka pod tytułem "Co widać i czego nie widać". Jej autor pokazywał ciekawy sposób analizy różnych decyzji polityczno-gospodarczych, których niektóre ekonomiczne skutki były widoczne od razu, zaś żeby dostrzec wszystkie skutki - również te, których nie było widać od razu - trzeba było się trochę bardziej zastanowić.

Frederic Bastiat dawno już nie żyje, lecz jego metoda może być zastosowana w przypadku biopaliw. Zacząłem się więc zastanawiać, co w tej sprawie widać, a czego nie widać.

Rozważania można rozpocząć od tego, co najprostsze - czyli od tego, co widać od razu. Ekolodzy od razu zauważyli np. fakt, że rozpowszechnienie się biopaliw przyczyni się do zmniejszenia emisji różnych szkodliwych spalin do atmosfery, a od tego nasze powietrze będzie czystsze. Czystsze w takim sensie, że zmniejszenie się emisji spalin spowoduje w dłuższej perspektywie czasu spadek liczby zanieczyszczeń w powietrzu. Z argumentem tym mogę się zgodzić.

Innym argumentem, podnoszonym głównie przez różnych polityków i ekspertów (współpracujących z tymi politykami), a powtarzanym przez dziennikarzy w łże-telewizji, jest większe uniezależnienie się od dostaw ropy naftowej. Tutaj sytuacja też jest dosyć oczywista: zdecydowaną większość ropy naftowej importujemy, i to od państw, z którymi stosunki nie są na tyle dobre, aby spodziewać się z ich strony miłych gestów (delikatnie rzecz ujmując). Zastosowanie biopaliw zmniejszy zawartość ropy w paliwie (kosztem biokomponentów), a więc zmniejszy nasze zapotrzebowanie na ropę naftową. Argument ten również jest więc słuszny.

W końcu pojawia się również argument powstania nowych miejsc pracy, szczególnie mocno akcentowany przez polityków, wspomnianych już ekspertów, no i przez dziennikarzy. Tutaj sprawa też jest stosunkowo prosta: skoro zacznie się dodawać biokomponenty do paliw, to trzeba będzie je skądś brać. Zwiększy się więc zapotrzebowanie na biokomponenty, co w sposób oczywisty przełoży się na powstanie nowych miejsc pracy w przemyśle związanym z ich produkcją oraz w rolnictwie. Tak więc również ten argument jest słuszny.

Nie pojawił się jednak jeden argument, który również widać od razu. Mianowicie nasze środki transportu są przystosowane do pracy na zwykłym paliwie, bez żadnych domieszek, więc domieszanie do niego biokomponentów wpłynie niekorzystnie na ich pracę. Silniki będą się szybciej zużywać, pracować z mniejszą mocą, a to spowoduje z kolei wzrost kosztów eksploatacji środków transportu, a te poniosą oczywiście ich właściciele (czyli wszyscy właściciele samochodów, na przykład). To również widać, choć o tym jakoś mniej chętnie mówi się w łże-telewizji (prawdę mówiąc, to jakoś sobie nie przypominam, abym gdzieś o tym ostatnio usłyszał, przy okazji dyskusji nad biopaliwami...)

Po takiej analizie widać, że wszystkie wymieniane w łże-telewizji argumenty zaliczają się do tych skutków wprowadzenia biopaliw, które widać. Widać również jeszcze jeden skutek (negatywny, dla odmiany), o którym już jednakże się nie wspomina.

Po zastanowieniu się nad tym, co widać, przyszła pora na to wszystko, czego nie widać, czyli na te wszystkie skutki, które wystąpią w efekcie tych już wymienionych, w dłuższej perspektywie czasu.

Jak już stwierdziłem, po wprowadzeniu biopaliw wzrosną koszty transportu. Koszty te w pierwszej kolejności uderzą we właścicieli środków transportu, czyli w zwykłych kierowców oraz we właścicieli firm transportowych i w drobnych przedsiębiorców, którzy sami zajmują się transportem (choć nie jest on ich główną branżą). Jakie będą tego efekty? Zwykli kierowcy - konsumenci jeżdżący na zakupy, w odwiedziny do rodziny i znajomych, do pracy - stwierdzą, że muszą na transport wydawać więcej pieniędzy, niż poprzednio. A to przełoży się albo na zmniejszenie konsumpcji w innych dziedzinach (np. nie starczy już na kino, bo pieniądze zostały wydane na zakup większej ilości potrzebnego biopaliwa), albo na zmniejszenie konsumpcji biopaliw (czyli zrezygnowanie z zakupu biopaliwa i tym samym np. z odwiedzin u rodziny).

Dla branży transportowej oraz dla drobnych przedsiębiorców zwiększenie kosztów transportu będzie oznaczało, że będą oni musieli w końcu podnieść ceny oferowanych przez siebie usług czy towarów. Ten wzrost cen odbije się z kolei na konsumentach. Nie tylko zmniejszy się popyt na te usługi i towary (zjawisko normalne w sytuacji wzrostu cen), ale również zmniejszy się ich konsumpcja. A to oznacza, że konsumentom (czyli nam wszystkim, również rolnikom i producentom biokomponentów, bo każdy z nas jest również konsumentem na rynku) będzie się żyło gorzej (bo lepiej jest konsumować więcej, niż mniej).

Mniejsza konsumpcja oznacza coś jeszcze - utratę miejsc pracy. Dokładnie na tej samej zasadzie, na jakiej wzrost konsumpcji (zwiększenie popytu) powoduje pojawienie się nowych miejsc pracy, tak jej zmniejszenie (zmniejszenie popytu) powoduje utratę istniejących miejsc pracy. Mniejsze zapotrzebowanie na usługi transportowe spowoduje, że w tej branży nastąpi redukcja zatrudnienia. Podobna redukcja nastąpi również wszędzie tam, gdzie ceny wzrosły, w wyniku czego popyt zmalał (czyli generalnie - w całej gospodarce). Efekt ten będzie najbardziej widoczny w tych branżach, które oferują towary najbardziej "luksusowe", i najmniej niezbędne do życia (towary zazwyczaj drogie, jak np. elektronika, biżuteria, motoryzacja; bez odtwarzacza DVD, naszyjnika z brylantów czy samochodu jest się łatwiej obejść, niż bez chleba).

Ale to jeszcze nie wszystko. Przyjrzyjmy się dokładniej samej branży motoryzacyjnej. Oczywiście branżę tę dotkną wspomniane już powyżej negatywne skutki ogólnego wzrostu cen, zmniejszenia popytu i utraty miejsc pracy (związanej ze zwiększonymi kosztami wytwarzania towarów i usług przy zmniejszonych zyskach z ich sprzedaży), ale na tym się nie skończy. Otóż prędzej czy później producenci pojazdów samochodowych pokuszą się o rozpoczęcie prac nad nowymi modelami silników, które będą już lepiej dostosowane do nowych paliw. Te dodatkowe badania (i związane z nimi prace) oznaczają oczywiście kolejne zwiększenie kosztów działania w tej branży. A to przełoży się albo na zwiększenie cen samochodów, albo na zmniejszenie płac ludzi zatrudnionych w tej branży, albo na redukcję zatrudnienia (względnie na jakieś połączenie wszystkich tych zjawisk).

Po wymienieniu wszystkich skutków wprowadzenia biopaliw, pora na podsumowanie. Trzeba się realnie zastanowić, jakie korzyści i jakie straty poniesiemy w wyniku tej decyzji, i sprawdzić ich bilans, aby znaleźć odpowiedź na pytanie, czy to się nam (mam tutaj na myśli konsumentów) opłaci.

Do korzyści można zaliczyć niewątpliwie zmniejszenie ilości zanieczyszczeń w powietrzu (wynikające zapewne nie tylko z powodu mniejszej emisji spalin, ale również z powodu zmniejszenia się produkcji przemysłowej w wyniku zmniejszonego popytu na towary i zmniejszenia się zatrudnienia w przemyśle). Inną korzyścią jest zmniejszenie stopnia uzależnienia naszej gospodarki od dostaw ropy naftowej. Będzie to jednak efekt niewielki, gdyż ilość biokomponentów dodawanych do paliwa będzie stosunkowo mała (5.75%). Wobec tego zmniejszenie naszej zależności od innych państw, które nie są nam zbyt przychylne, będzie w zasadzie żadne. Ponadto będzie to efekt, którego skutki odczują raczej politycy oraz związani z nimi przedsiębiorcy, niż zwykli konsumenci.

I tyle korzyści, teraz trzeba zająć się stratami. Jak widać z przeprowadzonej analizy, pogorszy się generalnie wszystkim - wzrosną ceny, zmniejszy się popyt, konsumpcja (obniżenie poziomu naszego życia). Co do miejsc pracy - to powstaną nowe w rolnictwie i w przemyśle zajmującym się produkcją biokomponentów (przynajmniej z początku), natomiast w dalszej perspektywie inne, już istniejące miejsca pracy w innych branżach ulegną zlikwidowaniu. Nie można wykluczyć, że powstałe w początkowej fazie nowe miejsca pracy w rolnictwie i wspomnianym przemyśle ulegną później redukcji w wyniku opisanych zmian zachodzących w gospodarce.

Korzyści i straty już wymienione, pora zająć się ich bilansem. Jeśli wolimy mieć czystsze powietrze, nieco zmniejszyć uzależnienie gospodarki naszego kraju od ropy naftowej i jesteśmy gotowi zapłacić za to spadkiem poziomu naszego życia oraz zlikwidowaniem niektórych istniejących miejsc pracy, to powinniśmy wprowadzenie biopaliw poprzeć. Jeśli natomiast wolimy nasz obecny (lub nawet większy) poziom życia oraz naszą obecną pracę, to wprowadzenie biopaliw będzie miało negatywny skutek.

Ja osobiście wolę mój obecny poziom życia i moją obecną pracę, niż czyste powietrze. Powietrzem mogę jakoś oddychać (choć mieszkam na Górnym Śląsku, gdzie czasami lepiej jest nie otwierać okien na zbyt długo...), nie zamartwiam się zbytnio uzależnieniem gospodarki od dostaw ropy naftowej - więc zdecydowanie wolę stan obecny, bez biopaliw. Z mojego punktu widzenia wprowadzenie biopaliw będzie niekorzystne.

Naturalnie nie zdziwiłbym się, gdyby do takiego samego wniosku doszła zdecydowana większość ludzi. I to nawet bez tak złożonych analiz. (W istocie analizy te pokazałem tylko po to, by dobitnie pokazać, o czym nie mówi "nasza" łże-telewizja.)

Pewien wybitny ekonomista, Ludwig von Mises, stwierdził, że każde ludzkie działanie (czyli wszystko to, co człowiek robi) ma na celu doprowadzenie do stanu, który ma być, ze stanu, który jest. Innymi słowy wszystko to, co robimy, ma na celu dążenie do poprawy naszego życia. To proste stwierdzenie pozwala dojść do takich samych wniosków w znacznie prostszy sposób.

W myśl tego oczywistego (i genialnego zarazem) stwierdzenia gdyby wprowadzenie biopaliw było dla ludzi (ogółu konsumentów) korzystne, to oni sami by się tego domagali - i to na tyle głośno i skutecznie, że producenci paliw musieliby na ich wymagania zareagować (oferując biopaliwa w sprzedaży). Producenci pojazdów samochodowych zapewne też nie pozostaliby obojętni na wymagania swych klientów. Nie trzeba by było w tym celu stosować żadnych nakazów, tak jak się to robi obecnie.

Skoro jednak ludzie wolą używać paliwa bez biokomponentów, to znaczy, że bardziej niż czyste powietrze czy zmniejszenie uzależnienia gospodarki od ropy naftowej cenią sobie istniejący status quo. A ci wszyscy, którzy domagają się zmian (wprowadzenia biopaliw), mają w tym po prostu interes - chcą się oni wzbogacić kosztem tych ludzi.

"Nasza" władza, ingerując w rynek (którego nie ośmielę się nazwać wolnym, gdyż byłoby to oczywiste nadużycie), ogranicza swobodę ludzi, którym ten rynek służy. Ingerencja ta zmusza nas wszystkich do podejmowania niekorzystnych ekonomicznie decyzji (do korzystania z towarów droższych i o gorszej jakości), co prowadzi do zmniejszenia poziomu naszego życia. A najbardziej perfidne w tym wszystkim jest to, że próbuje się nam wmawiać, że to wszystko dla naszego własnego dobra, że na tym zyskamy.

Ja wierzę w to, że "nasza" władza chce naszego najlepszego. Tylko że ja wolałbym moje najlepsze zachować dla siebie.