poniedziałek, stycznia 02, 2006

To nie kryzys, to rezultat

Co roku mają miejsce pewne zdarzenia. Np. wyjątkowo intensywne opady sniegu (które powodują paraliż na szlakach komunikacyjnych), wyjątkowe nasilenie zarażeń jakąś tam mutacją wirusa grypy (co jest przyczyną wystąpienia epidemii tej choroby) czy też pojawienie się problemów w polskiej służbie zdrowia, związanych z małą ilością pieniędzy.

Na intensywne opady śniegu w naszym klimacie nic się poradzić nie da. Podobnie jak nie można zapobiec zakażeniom wirusem grypy. Z tego też powodu rok w rok możemy w mediach usłyszeć, że "zima po raz kolejny zaskoczyła drogowców" (co oznacza nie mniej i nie więcej niż to, że pewnego dnia po prostu spadło bardzo dużo śniegu), albo że "grypa ponownie atakuje". Są to jednak zdarzenia związane z naturą, która jest od nas silniejsza. Osoby wierzące mogłyby powiedzieć "wola Nieba". I tyle.

Jednakże za działanie służby zdrowia w naszym kraju odpowiedzialni są ludzie, a nie jest natura. Można by więc przypuszczać, że w przeciwieństwie do intensywnych opadów śniegu lub rozprzestrzeniania się wirusa grypy, akurat problemom w służbie zdrowia można by było jakoś zaradzić. Słuchając tego, co na ten temat mówi się w polskich mediach, można odnieść jednak zupełnie inne wrażenie.

Każdego roku ponownie jesteśmy informowani, że część lekarzy (należących do związku, stowarzyszenia, organizacji - niepotrzebne skreślić) nie zgadza się na warunki proponowane przez centralny system zarządzania (czasami zwany Kasą Chorych, czasami Narodowym Funduszem Zdrowia - kto wie, jakie nazwy zostaną jeszcze wymyślone w przyszłości?) i rozpoczynają tzw. protest (mówiąc ludzkim językiem: odmawiają podpisania umowy, która im nie odpowiada), oczywiście "w interesie pacjentów". Na to przedstawiciele owego centralnego systemu (związanego oczywiście z rządem) rozpoczynają negocjacje, naturalnie "w interesie pacjentów" (tak, tych samych pacjentów, gdyby ktoś pytał), mające na celu doprowadzenie do kompromisu.

Media oczywiście natychmiast podchwytują temat i oto dowiadujemy się z różnych dzienników oraz wiadomości, że grozi nam "paraliż w służbie zdrowia", że "miliony ludzi mogą zostać pozbawione dostępu do lekarza" itd.. Zaczynają się wypowiadać różni tzw. eksperci, z których jedni wskazują na racje po stronie lekarzy, inni na racje po stronie rządu, a jeszcze inni stwierdzają, że rację mają obydwie strony. Aż dziwne, że na niektórych robi to jeszcze wrażenie, przecież takie informacje i wypowiedzi można usłyszeć każdego roku.

Kiedy tego wszystkiego słucham, przypomina mi się stara myśl nieżyjącego już Stefana Kisielwskiego: "Socjalizm jest to ustrój, w którym bohatersko pokonuje się trudności nieznane w żadnym innym ustroju!". Sytuacja bowiem idealnie do tego obrazka pasuje: zsocjalizowany system opieki medycznej, w którym każdy płaci tyle samo, niezależnie od tego, ile naprawdę (i czy w ogóle) potrzebuje. No i rzesze polityków, działaczy oraz różnej maści "społeczników", którzy głowią się, jak naprawić system, którzy sami wcześniej stworzyli...

Nie będę oczywiście drwił z zaistniałej sytuacji. Raz, że moje drwiny niewiele by dały, dwa, że wcale mnie to wszystko nie śmieszy - wprost przeciwnie. Tyle tylko, że powody mojego zaniepokojenia są zupełnie inne od tych, które można znaleźć w reportażach pokazywanych w telewizji, czy w artykułach publikowanych przez wysokonakładową prasę.

Martwi mnie to, że co roku powtarza się ten sam scenariusz, a tak niewielu ludzi wyciąga z tego właściwe wnioski. Gdybym popełniał ten sam błąd każdego roku, to po dwóch czy trzech latach w końcu bym się czegoś nauczył i zrobił to samo lepiej. Tymczasem nic nie wskazuje na to, że ktoś wyciągnie jakieś mądre wnioski z zaistniałej w tym roku (po raz kolejny już) sytuacji.

Czy ktoś z nas miał w ciągu ostatniego roku problemy z zakupem żywności albo odzieży? Ja osobiście nie miałem z tym żadnego problemu. Kiedy tylko potrzebowałem czegoś do jedzenia, udawałem się do jednego z wielu sklepów spożywczych i kupowałem to, na co akurat miałem ochotę. Podobnie postępowałem w przypadku odzieży, tylko zamiast do sklepów spożywczych, udawałem się do sklepów z odzieżą. Owszem, zdarzało mi się coś kupić, a potem odkryć, że to samo w innym sklepie kosztowało mniej - ale w takim przypadku korzytałem z usług tego tańszego sklepu, kiedy robiłem następne zakupy. Ani razu nie zdarzyło mi się kupić towaru przeterminowanego, ale nawet gdyby do czegoś takiego doszło, to po prostu przestałbym robić zakupy w sklepie, w którym sprzedano mi taki towar, albo robiąc kolejne zakupy w tym sklepie byłbym już znacznie bardziej ostrożniejszy.

Zdrowie jest tak samo ważne dla naszego życia, jak żywność czy odzież. Bez żywności i odzieży zginęlibyśmy marnie, podobnie jak bez usług związanych z naszym zdrowiem. Jednakże nasze państwo najwyraźniej stawia pomiędzy tymi towarami rynkowymi wyraźną granicę: o żywność i odzież ludzie mogą się troszczyć we własnym zakresie, o zdrowie nie. Zdrowiem zajmuje się państwo, wychodząc z założenia, że zrobi to lepiej - a może uznając, że ludzie są za głupi, aby samodzielnie się zajmować swoim zdrowiem.

Skutki tego są nam wszystkim dobrze znane. Nikt nie skarży się na dostępność produktów spożywczych czy odzieży w sklepach, podczas gdy co roku pojawia się problem z tzw. służbą zdrowia. W żadnych mediach nie pojawiają się hiobowe wieści o tym, że miliony ludzi mogą zostać pozbawione dostępu do chleba, słyszymy za to, że miliony ludzi mogą zostać pozbawione dostępu do lekarza.

To wszystko jest właśnie świetnym przykładem różnic występujących w praktyce pomiędzy dwoma systemami gospodarczymi. Branże spożywcza i odzieżowa działają według reguł zdecydowanie bardziej zbliżonych do wolnego rynku. Nie są one dotowane z budżetu państwa (żeby klienci mogli się cieszyć (?) "darmową" żywnością lub odzieżą), nikt nie jest zmuszany do korzystania z usług tego czy innego sklepu. Nikt nie musi płacić do wspólnej kasy, niezależnie od tego, czy z niej korzysta, czy też nie. Służba zdrowia to typowy przkład działania socjalizmu w gospodarce. Jest jedna wspólna kasa, do której wszyscy muszą płacić, czy tego chcą, czy nie. Nie ma żadnego rynkowego mechanizmu ustalania cen, w związku z czym "firma" ta nie może sprawnie działać. Zatrudnieni w niej pracownicy pobierają pensje niezależnie od jakości usług, jakie oferują, więc nikomu zbytnio nie zależy na tym, by tę jakość podnosić. Jeśli klient (czyli pacjent) pójdzie sobie gdzieś indziej (skorzysta z prywatnych zakładów opieki zdrowotnej), to jego pieniądze (z obowiązkowej składki) i tak trafią do państwowej służby zdrowia. W kolejkach trzeba czekać godzinami, czasami dniami, tygodniami lub wręcz miesiącami.

Jakże inaczej jest w prywatnych gabinetach lekarskich, które są zmuszone działać w warunkach bardziej zbliżonych do wolnego rynku. O różnicy tej może się przekonać każdy, kto pójdzie np. do dentysty w państwowej tzw. służbie zdrowia oraz prywatnie.

Jakoś nie słyszałem, żeby lekarze prowadzący prywatne praktyki grozili, że pozamykają swoje gabinety i przestaną leczyć pacjentów, jeśli rząd nie zrobi tego czy owego. Szkoda, że "nasze" media jakoś nie podkreślają tego faktu. Media te wolą się skupiać na problemach typu "czy na jednego pacjenta powinno się płacić 5, czy też może 6 złotych miesięcznie". I żadnemu dziennikarzowi nie przyjdzie do głowy pytanie o sens istnienia tak niedorzecznego systemu.

Dlatego też nie ma się co dziwić, że temat problemów w tzw. służbie zdrowia powraca do nas każdego roku. Wraz z opadami śniegu i wirusem grypy. Zgodnie z inną myślą Stefana Kisielewskiego: "To nie kryzys, to rezultat.". I tylko niektórzy mogą się dziwić temu, dlaczego tak jest, skoro to przecież tylko od nas zależy to, jak ten system będzie funkcjonował...

Cała ta sytuacja oczywiście nie jest aż tak bardzo zaskakująca. W dziedzinie tzw. służby zdrowia większość ludzi chce właśnie socjalizmu, czemu dają oni wyraz podczas każdych wyborów. Głosując na partie, które otwarcie głoszą, że "zdrowie nie jest towarem rynkowym", że "zdrowiem obywateli musi się zająć państwo" (oraz inne, podobne bzdury), ludzie Ci przyczyniają się do utrwalenia systemu, który nie jest sprawny i być sprawny po prostu nie może, o czym doskonale wiedzą wszyscy Ci, którzy przeczytali i zrozumieli dzieła takich wybitnych ekonomistów, jak Ludvig von Mises czy Murray N. Rothbard. Ludzie chcą więc socjalizmu (bądź, w wersji łagodniejszej, tylko państwowego interwencjonizmu), no i dostają to, czego chcą. A wraz z nimi dostają to samo wszyscy Ci, którzy woleliby bardziej wydajny system oparty na wolnym rynku. Ale na to nie ma rady. Taka jest już cecha ułomnego systemu demokratycznego, w którym przyszło nam żyć.