czwartek, stycznia 19, 2006

Miałeś rację, dziadku

Będąc jeszcze dzieckiem, stosunkowo wcześnie nauczyłem się liczyć. Byłem oczywiście z tej umiejętności bardzo dumny i próbowałem aktywnie ją doskonalić, zajmując się coraz to większymi liczbami. Pamiętam dokładnie, jak bardzo bywałem wzburzony, kiedy mój dziadek mówił mi wówczas, abym nie zajmował się milionami czy miliardami, tylko raczej pozostał przy "tysiączkach" i setkach (tak właśnie mówił - "tysiączki", a nie "tysiące"). Oczywiście natychmiast podnosiłem argument, że doskonale radzę sobie z większymi liczbami, ale on tylko nadal spokojnie powtarzał swoje - "operuj sobie setkami i tysiączkami, miliony pozostaw w spokoju".

Mój dziadek był bardzo religijnym człowiekiem. Nie było dnia, w którym by nie czytał Biblii. Trudno w to uwierzyć, ale znał ją niemalże na pamięć. Kiedy tylko podało się jakiś cytat z tej księgi, natychmiast potrafił powiedzieć, skąd ten cytat pochodzi ("księga taka i taka, rozdział taki i taki"). Zawsze robiło to na mnie duże wrażenie - zwłaszcza że Biblia, którą mi swego czasu podarował, miała 1352 strony (właśnie to sprawdziłem, Biblia ciągle stoi sobie na mojej półce z książkami). Kiedy byłem mały, przeczytanie takiej liczby stron zapisanych drobnym druczkiem wydawało mi się czymś niebywałym. Dzisiaj, kiedy sam mam już za sobą parę dzieł o dużej objętości, uważam, że niebywałe jest przede wszystkim to, że człowiek ten miał w sobie tyle samozaparcia, żeby czytać tę książkę każdego dnia, aż w końcu zapamiętał niemalże całą jej treść.

Dlaczego o tym piszę? Bo doszedłem do wniosku, że mój dziadek miał rację. Miał rację mówiąc mi, żebym operował setkami i "tysiączkami", miał rację mówiąc mi, że powinienem każdego dnia czytać Biblię. Gdyby wszyscy ludzie żyjący na Ziemi tak postępowali, to ten cały świat byłby znacznie lepszy.

Ostatnio co chwilę dowiaduję się, jakież to wspaniałe osiągnięcia odnoszą rozwijane przez człowieka nauka i technika. Ludzie wciąż pchają się w kosmos, chcą budować nowe stacje orbitalne, ponownie lecieć na Księżyc, a nawet kolonizować Marsa. I nie jest to tylko gdybanie, bujanie w obłokach. Wiadomo, że w ciągu najbliższych lat to się nie stanie, ale wszystkie wielkie potęgi (Chiny, USA), jak i kraje próbujące do tego elitarnego klubu dołączyć (np. kraje tzw. Unii Europejskiej) rozwijają swoje programy kosmiczne w najlepsze. Zaczyna się od satelitów, zwykłego umieszczania flagi na innych ciałach niebieskich. Ale to początki czegoś znacznie większego.

Oczywiśnie nie neguję korzyści, jakie z tego wynikają dla bardzo wielu ludzi. Próbując kolonizować otaczający nas kosmos, zdobywamy nowe informacje, zwiększamy naszą wiedzę, nabywamy nowych doświadczeń, uczymy się pokonywać kolejne trudności, lepiej poznajemy nasze własne ograniczenia i słabości... Fakt, że podczas rozwoju programu kosmicznego NASA dokonano wielu odkryć i wynaleziono wiele rozwiązań, które później znalazły zastosowanie w innych, zdecydowanie bardziej przyziemnych, dziedzinach życia, jest chyba powszechnie znany.

Ale czy na pewno jest to słuszna droga dla człowieka? Ludzie rwą się w kosmos, a problemów na naszej starej Ziemi wcale im nie brakuje. Po raz pierwszy w znanej ludziom historii mamy chyba do czynienia z tak rozwiniętą gospodarką, że produkcja żywności byłaby w stanie pokryć zapotrzebowanie na tę żywność wszystkich ludzi na naszej planecie, i to z nadwyżką nawet. Ale wcale nie oznacza to, że nikt nie umiera już z głodu. Wystarczy, że spadnie trochę więcej śniegu albo deszczu, żeby pojawiły się problemy z komunikacją uniemożliwiające czasami normalne funkcjonowanie budowanej przez tyle lat cywilizacji. Kiedy powieje mocniejszy wiatr, budowle zaczynają się zawalać. Czasami są one zmiatane z powierzchni ziemi przez ogromnych rozmiarów fale wody. Współczesna technika daje nam możliwość wysłania informacji na drugi koniec globu w ciągu kilkunastu sekund, ale wcale nie ułatwia nam to porozumienia się z naszymi sąsiadami. O wielu różnych chorobach nawet wspominać nie będę.

I ludzie chcą do kosmosu?

Trend ten nie jest znowuż niczym dziwnym, ani niczym nowym w historii człowieka. Kilka stuleci temu problemów na Starym Kontynencie zapewne też nie brakowało, a tymczasem znalazło się wielu takich, którzy byli gotowi zaryzykować swoje życie, zdrowie oraz majątek, poświęcić wszystko to, co znali, żeby tylko udać się do nieznanego Nowego Świata. Miało to oczywiście pozytywny wpływ na naszą cywilizację, przyczyniając się do rozwoju wielu dziedzin nauki (np. kartografii i astronomii), umożliwiając powstanie państwa, które dziś jest jednym z największych na świecie "producentów" nowych technologii czyniących nasze życie prostszym i przyjemniejszym. Takich przykładów w historii jest zresztą więcej.

Ale nie zmienia to faktu, że ludzie wciąż zachowują się tak samo: po co rozwiązywać problemy tu i teraz, lepiej pozostawić to wszystko za sobą i iść tam, gdzie problemów nie ma. W kosmosie nie wieje, nie pada, nie ma wody, więc żadne tsunami nikomu nie grozi.

Podbój kosmosu ma również aspekt psychologiczny. Ludzie, dokonując rzeczy trudnych i efektownych zarazem, karmią własne ego. Nie jest przecież tak źle, skoro potrafią porywać się na stary Księżyc - i wychodzić z tej potyczki zwycięsko. Nie ma w tym oczywiście niczego złego, przeciwnie - nihilizm wcale nie byłby dla ludzi dobry. Ale ludzkie ego to jedno, a istniejące problemy - to co innego.

Ludzie uparcie więc rwą się na miliony i miliardy, zapominając o "tysiączkach" i setkach. Operowanie milionami i miliardami dodaje splendoru, operowanie "tysiączkami" i setkami nie jest ani ciekawe, ani "sexy" (modne dziś słowo). Tylko czy z tego powodu dobrze jest o tych setkach i "tysiączkach" zapominać, porzucać je na korzyść milionów i miliardów?

Moja umiejętność operowania milionami, wyćwiczona we wczesnym dzieciństwie, okazała się niewiele warta w szkole podstawowej, kiedy to nieźle się musiałem na pewnym sprawdzianie z matematyki natrudzić, aby obliczyć pierwiastek kwadratowy z liczby 144. Byłem nauczony podstawowej tabliczki mnożenia, która kończyła się na liczbie 10. Gdybym zamiast zajmować się milionami, doszedł do liczby 12, może byłoby mi łatwiej obliczyć ten pierwiastek... No ale miliony były zdecydowanie bardziej atrakcyjne, niż jakaś tam dwunastka.

Kosmos ludziom nie ucieknie. Czy teraz, czy za sto lat, będzie wokół nas dokładnie tak samo, jak był wokół nas wówczas, gdy nasi przodkowie zdecydowali się porzucić swoje jaskinie i wybudować pierwsze lepianki. Jeszcze zdążymy go skolonizować (tak, jestem o tym przekonany). Być może nawet spotkamy kiedyś jakichś kosmitów. Chciałbym tylko, żebyśmy wówczas mogli im śmiało powiedzieć w oczy: nie zostawiamy naszych problemów za nami - odwiedźcie naszą planetę, nie mamy się czego wstydzić.

Nasze problemy nie rozwiążą się same, podobnie jak ten pierwiastek z liczby 144 też się sam nie obliczył. Rozwiązałem to zadanie i otrzymałem pozytywną ocenę ze sprawdzianu. Ale w życiu nie ma takiego nauczyciela, który by nas oceniał. Musimy zrobić to sami, a to jest zawsze najtrudniejsze. Tylko od nas zależy, czy mając w mieszkaniu bałagan, weźmiemy się za sprzątanie, czy zaczniemy się rozglądać za nowym lokum.

Minęło wiele lat od chwili, kiedy mój dziadek radził mi, abym zajął się raczej setkami i owymi "tysiączkami", niż milionami i miliardami. Lekcję tę zrozumiałem dopiero ładnych parę lat po jego śmierci. Chciałbym dzisiaj znowu z nim porozmawiać, przyznać mu rację. Zresztą nie tylko w tym jednym... Ale jedyne, co mogę dziś zrobić, to nawiązać do myśli Sztaudyngera: "Doświadczenie, ten dar nieba, masz, gdy ci go już nie trzeba.". Gdybym był osobą wierzącą, mógłbym mieć chociaż nadzieję, że mój dziadek przebywa teraz w lepszym miejscu i że wie, że jego wnuk pojął już jego nauki.

Dziś mogę zrobić już tylko jedno. Mogę przekazać te jego nauki innym. Tylko czy oni zechcą ich słuchać?