poniedziałek, maja 01, 2006

Na pierwszego maja

Dziś pierwszy maja 2006 roku. Dzień nazywany przez lewicowców "Dniem Pracy" i będący dla nich wielkim świętem, obchodzony przez... wstrzymanie się od tejże pracy. Cóż - o lewicowcach trzeba powiedzieć jedno: oni zawsze mieli do pracy dosyć specyficzny stosunek, więc nie dziwi i to, że "Dzień Pracy" obchodzą propagując powszechne lenistwo. Taka już natura filozofii lewicy.

Pamiętam jeszcze czasy, w których były organizowane pochody pierwszomajowe. Ba, sam w nich nawet brałem udział. Byłem wówczas kilkuletnim brzdącem, dla którego cała ta parada, z nieodłączną chorągiewką w dłoni (jakoś zawsze wolałem te biało-czerwone, polskie, od tych całkiem czerwonych), była czymś niezwykle atrakcyjnym i ciekawym. Pamiętam, jak maszerowałem w takim pochodzie, jedną ręką trzymając się matki, a w drugiej kurczowo ściskając moją małą flagę wykonaną z papieru i kupioną w kiosku.

Wspomnieniami sięgam również do czasów późniejszych, kiedy to już jako kilkunastoletni harcerz również brałem udział w takim pochodzie, no ale już bez asysty rodziców. Z owego wydarzenia, które miało miejsce w drugiej połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, zapamiętałem sobie jedno: cały pochód zakończył się na jednym z miejskich stadionów, na którym to ktoś zaczął wygłaszać przemówienie. Oczywiście nic z tego nie rozumiałem, ani mnie też to nie interesowało. My, młodzi harcerze, wiedzieliśmy tylko, że nie wolno nam usiąść ani położyć się na trawie - musieliśmy stać w tym morderczym słońcu, w pełnym umundurowaniu harcerskim, przez bite trzy godziny. Potem pozwolono nam wrócić do domów.

Dzisiaj, kiedy już wszystkie socjalizmy, komunizmy i inne, podobne paskudztwa dawno mi już z głowy wywietrzały, a od bycia harcerzem zdecydowanie ciekawsze wydaje mi się tworzenie oprogramowania, zastanawiam się, jak wielu ludzi wybierało się na te pochody z prawdziwej ochoty i całkowicie dobrowolnie (tzn. bez żadnych nacisków psychologicznych).

O co mi chodzi dokładnie? O to, że ktoś mógłby mi dziś powiedzieć tak: "Byłeś harcerzem, nikt cię do tego nie zmuszał. Sam wstąpiłeś do ZHP. Sam wyraziłeś zgodę na wzięcie udziału w tym pochodzie, czego dowodzi fakt, iż poszedłeś tam bez żadnego fizycznego przymusu.". Owszem, byłoby w tym sporo prawdy. Wszak nie przypominam sobie, aby ktoś mnie informował o tym, że pochód zakończy się trzygodzinnym wystawaniem w palącym słońcu i wysłuchiwaniem przemówienia, którego treścią dziesięcio- czy jedenastoletni chłopiec zainteresowany być raczej nie mógł. Nie pamiętam też, czy mnie (bądź też komukolwiek z moich ówczesnych kolegów i koleżanek) sugerowano wzięcie udziału w tym pochodzie, czy dano nam wybór ("Jeśli chcesz, to przyjdź."). Zbyt dawno już to było, a wówczas nie zwracałem jeszcze tak wielkiej uwagi na takie szczegóły.

Pal licho zresztą dzieci, ich obecność nie świadczy jeszcze o poparciu, choć innego zdania mogli być naziści (też lewacy) w hitlerowskich Niemczech, którzy z formacji Hitlerjugend uczynili zdaje się nie tylko maszynę propagandową pomocną w przekonaniu rodziców młodych Niemców do realizacji zamiarów zwolenników Hitlera, ale i również kuźnię przyszłych żołnierzy i oficerów armii Trzeciej Rzeszy. No ale to traktuję raczej jako wyjątek, a piszę o tym tylko i wyłącznie ze względu na to, żeby nikt nie zarzucił mi wybiórczego potraktowania tematu, na zasadzie odrzucenia faktów nie pasujących do przyjętej tezy.

Pal więc licho obecność dzieci - trzeba by się było zastanowić, ilu dorosłych, biorących udziały w takich pochodach, robiło to z własnej, nieprzymuszonej woli? Ilu z nich naprawdę tego chciało, a ilu decydowało się na to wiedząc, że jeśli tego nie zrobią, to może ich ominąć awans czy premia? Ja naprawdę nie wiem, więc na to pytanie nie podam odpowiedzi.

Wiem tylko tyle, że widywałem również inne marsze, jakie były organizowane wówczas np. w USA. Oczywiście nie były to pochody pierwszomajowe, tylko urządzane z innych powodów - mniejsza o to, z jakich. Były one znacznie bardziej widowiskowe, można było tam zobaczyć różne wielkie, nadmuchiwane postacie. Zawsze odnosiłem wrażenie, że na tych pochodach w USA było więcej ludzi - zarówno tych biorących udział w paradzie, jak i zwykłych gapiów - niż u nas, w PRLu.

PRL szczęśliwie należy już do historii (tylko jego następca kontynuujący tradycje socjalistycznego państwa opiekuńczego wciąż jeszcze żyje), lecz różne marsze wciąż są organizowane. W Polsce ostatnio szczególnie modne zrobiły się różne "Parady równości", czy jak je tam nazywają... Są też i inne marsze, organizowane przez zwolenników różnych poglądów: są zarówno prokapitaliści (chyba szczególnie niechętnie pokazywani przez prosocjalistyczne media), jak i socjaliści różnej maści.

Co do tych polskich marszów (czasami nazywanych również demonstracjami), to nie mam żadnej wątpliwości, że ludzie uczestniczą w nich z własnej, nieprzymuszonej woli. Nawet, jeśli ktoś zasugeruje członkowi jakiejś organizacji, że po prostu wypada wziąć udział w danym marszu, to przecież ów nakłaniany do tego człowiek zawsze ma wybór: może albo nadal być członkiem tej organizacji i pokazać, że jest wobec niej lojalny (biorąc udział w marszu), albo też zrezygnować z wzięcia udziału w demonstracji (pokazując, że organizacja nie jest dla niego aż tak ważna), czy nawet w ogóle wystąpić z danej organizacji. Wątpię, by od tego zależał jego status materialny - w końcu każdy z nas jest kowalem własnego losu.

Co do różnych marszów w USA, które nadal się tam odbywają, to nigdy nie miałem wątpliwości - i nadal ich nie mam - że ludzie, którzy na nie przychodzą, robią to całkowicie dobrowolnie. Podobnie jest też zresztą i w większości krajów tzw. Zachodu.

Patrząc zaś na wschód od Polski - to trzeba chyba powiedzieć, że również i na Ukrainie, Białorusi czy w Rosji udział w różnego rodzaju marszach czy demonstracjach jest raczej dobrowolny. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Wątpliwości mam tylko co do Korei Północnej, w której to jakoś nie chce mi się wierzyć, by ludzie - gdyby dać im realny wybór - nadal tak chętnie i licznie brali udział w różnych pochodach na cześć swego wodza. Inna sprawa to fakt, że pewnie poza tym to zbyt wielu innych rozrywek nie mają. Cóż - taka jest właśnie cena za wprowadzanie ustroju powszechnej szczęśliwości i równości. Co do tej szczęśliwości, to można mieć pewne wątpliwości, lecz jeśli chodzi o równość, to trzeba przyznać otwarcie, że komunizm jak żaden chyba inny system gospodarczy daje radę wyrównywać status majątkowy wszystkich żyjących w nim ludzi. W dół, oczywiście (gdyby ktoś miał co do tego jakiekolwiek wątpliwości).

Dlaczego się tak nad tym zastanawiam? Ponieważ uważam, że dobrowolny udział w różnego rodzaju przedsięwzięciach jest naprawdę dobrym wskaźnikiem co do opłacalności tychże. Ludzi nie trzeba nakłaniać siłą (czy też stosować przymusu w formie psychologicznego nacisku) do czegoś, co jest dla nich opłacalne. Zdecydowana większość ludzi lubi mieć dach nad głową, mieć w co się ubrać i co zjeść i dlatego podejmuje jakąś pracę zarobkową, która pozwala im zdobyć na to wszystko środki. To się ludziom opłaca - i zdecydowana większość z nich tak właśnie robi, choć nikt ich do takiego zachowania ani fizycznie, ani psychicznie nie zmusza. Dlatego też można stwierdzić, że ludzie pracują, ponieważ to się im opłaca i uważają pracę za środek prowadzący do osiągnięcia swoich celów.

Dokładnie tak samo jest właśnie z udziałem ludzi w tych różnych marszach, o ile oczywiście jest to udział całkowicie dobrowolny. I mniejsza tutaj o motywację konkretnego człowieka - czy chodzi mu o to, żeby się po prostu gdzieś przejść, wykrzyczeć, czy też rzeczywiście popiera on daną sprawę, w intencji której dany marsz się odbywa. Już sam fakt, że w takim (niewymuszonym) marszu wzięło udział tylu a tylu ludzi świadczy o tym, że takie jest właśnie poparcie dla danej sprawy.

No i teraz w sposób naturalny rodzi się jedno pytanie: czy te wszystkie władze, które mają (czy też miały) w zwyczaju stosowanie różnego rodzaju środków przymusu (fizycznych, ekonomicznych, psychologicznych itp.) zdają sobie sprawę, że w ten sposób same siebie pozbawiają możliwości realnej oceny tego, jak wielkie dana sprawa/idea ma poparcie w społeczeństwie?

Niezależnie od tego pytania, można postawić również inne: czy którakolwiek z tych władz się tym w ogóle przejmuje?