czwartek, stycznia 26, 2006

Zimno, człowiek i maszyny

Kiedy wychodziłem we wtorek z domu, matka z zatroskanym głosem powiedziała mi, że przy takich mrozach powinienem uważać na mojego laptopa oraz na telefon komórkowy. Na moje zdziwione spojrzenie wyjaśniła mi, że w radiu mówili, że przy tak niskich temperaturach na zewnątrz, na urządzeniach tych po wniesieniu do cieplejszych pomieszczeń może pojawić się para wodna, co bynajmniej nie wyjdzie im na dobre.

Nie chciało mi się już wyjaśniać jej, że przecież laptopa noszę w torbie, w której jest on dodatkowo owinięty w szczelny worek z tworzywa sztucznego, co dosyć skutecznie chroni go przed zmianami temperatury (inaczej mówiąc: laptopowi w tej torbie i w tym tworzywie sztucznym nie jest tak zimno, jak mnie na dworze). Działa to na podobnej zasadzie, na jakiej w moim garażu panuje temperatura ok. -1 stopnia Celsjusza, podczas gdy na zewnątrz jest -20. Co zaś do mojego telefonu komórkowego, to i tak noszę go w futerale, w ciepłej kieszeni, pod ciepłą kurtką... No ale nie chciało mi się tego wszystkiego wyjaśniać, zwłaszcza, że musiałem już wychodzić na autobus. Zresztą i tak nigdy mi się nie zdarza włączać laptopa zaraz po przyjściu do pracy.

Do przystanku mam z domu może ze 100 metrów, więc jest to bardzo blisko. Ostatnio zakładam podwójne rękawiczki, ale w ten wtorek po przyjściu na przystanek stwierdziłem, że koniuszki palców u dłoni mam już tak zmarznięte, że odczuwałem ból przy każdej próbie poruszenia nimi. Było to cokolwiek przerażające, gdyż dzień wcześniej wybrałem się do fryzjera, którego zakład jest położony w odległości ok. kilometra od mojego domu - no i palce też mi zmarzły, tyle że dopiero po przejściu pieszo tej odległości... Zaś we wtorek wystarczyło przejść zaledwie sto metrów, żeby osiągnąć ten sam efekt. A czekała mnie jeszcze droga z przystanku do pracy.

W autobusie podjąłem decyzję o schowaniu dłoni do kieszeni w kurtce. Może nie wygląda to zbyt elegancko, lecz osobiście wolę sobie nie odmrozić palców z powodu zasad dobrego wychowania. Trochę to rzeczywiście dało, gdyż dłonie nie zmarzły mi aż tak bardzo w drodze do pracy. Znacznie bardziej za to ucierpiała moja nieosłonięta twarz. Po przyjściu do pracy stwierdziłem, że niemalże nie mam czucia na nosie i policzkach. Żałowałem też, że swego czasu zaopatrzyłem się w zwykłą czapkę zamiast kominiarki.

W pracy telefon komórkowy zdecydowanie odmówił mi współpracy, żałosnymi piskami dając do zrozumienia, że bateria jest zbyt słaba, aby pracować. Byłem jednak tak zziębnięty, że wcale nie miałem ochoty na pracę. Sprawdziłem tylko pocztę elektroniczną i rzuciłem okiem na wiadomości. Tak minęła mi godzinka czasu i przyszła chwila, w której powinienem był rozpocząć konsultacje. Jako że do tego czasu zdążyłem już "odtajać", przystąpiłem do pracy. Tzn. uruchomiłem laptopa i włączyłem telefon komórkowy, który teraz na nic się już nie uskarżał (on też już doszedł do siebie).

Pomyślałem sobie, że wcale nie trzeba nam żadnych ostrzeżeń co do działania urządzeń elektronicznych przyniesionych z zimnego dworu do ciepłych pomieszczeń. One pewnie też mają swoje problemy, ale to nie ma w gruncie rzeczy znaczenia... Do ich obsługi potrzebny jest człowiek - a ten z pewnością nie nadaje się do pracy, kiedy zziębnięty przyjdzie do swego biura. Ciekawe, czy szybciej do siebie dochodzi człowiek, czy maszyny, których on używa?

czwartek, stycznia 19, 2006

Miałeś rację, dziadku

Będąc jeszcze dzieckiem, stosunkowo wcześnie nauczyłem się liczyć. Byłem oczywiście z tej umiejętności bardzo dumny i próbowałem aktywnie ją doskonalić, zajmując się coraz to większymi liczbami. Pamiętam dokładnie, jak bardzo bywałem wzburzony, kiedy mój dziadek mówił mi wówczas, abym nie zajmował się milionami czy miliardami, tylko raczej pozostał przy "tysiączkach" i setkach (tak właśnie mówił - "tysiączki", a nie "tysiące"). Oczywiście natychmiast podnosiłem argument, że doskonale radzę sobie z większymi liczbami, ale on tylko nadal spokojnie powtarzał swoje - "operuj sobie setkami i tysiączkami, miliony pozostaw w spokoju".

Mój dziadek był bardzo religijnym człowiekiem. Nie było dnia, w którym by nie czytał Biblii. Trudno w to uwierzyć, ale znał ją niemalże na pamięć. Kiedy tylko podało się jakiś cytat z tej księgi, natychmiast potrafił powiedzieć, skąd ten cytat pochodzi ("księga taka i taka, rozdział taki i taki"). Zawsze robiło to na mnie duże wrażenie - zwłaszcza że Biblia, którą mi swego czasu podarował, miała 1352 strony (właśnie to sprawdziłem, Biblia ciągle stoi sobie na mojej półce z książkami). Kiedy byłem mały, przeczytanie takiej liczby stron zapisanych drobnym druczkiem wydawało mi się czymś niebywałym. Dzisiaj, kiedy sam mam już za sobą parę dzieł o dużej objętości, uważam, że niebywałe jest przede wszystkim to, że człowiek ten miał w sobie tyle samozaparcia, żeby czytać tę książkę każdego dnia, aż w końcu zapamiętał niemalże całą jej treść.

Dlaczego o tym piszę? Bo doszedłem do wniosku, że mój dziadek miał rację. Miał rację mówiąc mi, żebym operował setkami i "tysiączkami", miał rację mówiąc mi, że powinienem każdego dnia czytać Biblię. Gdyby wszyscy ludzie żyjący na Ziemi tak postępowali, to ten cały świat byłby znacznie lepszy.

Ostatnio co chwilę dowiaduję się, jakież to wspaniałe osiągnięcia odnoszą rozwijane przez człowieka nauka i technika. Ludzie wciąż pchają się w kosmos, chcą budować nowe stacje orbitalne, ponownie lecieć na Księżyc, a nawet kolonizować Marsa. I nie jest to tylko gdybanie, bujanie w obłokach. Wiadomo, że w ciągu najbliższych lat to się nie stanie, ale wszystkie wielkie potęgi (Chiny, USA), jak i kraje próbujące do tego elitarnego klubu dołączyć (np. kraje tzw. Unii Europejskiej) rozwijają swoje programy kosmiczne w najlepsze. Zaczyna się od satelitów, zwykłego umieszczania flagi na innych ciałach niebieskich. Ale to początki czegoś znacznie większego.

Oczywiśnie nie neguję korzyści, jakie z tego wynikają dla bardzo wielu ludzi. Próbując kolonizować otaczający nas kosmos, zdobywamy nowe informacje, zwiększamy naszą wiedzę, nabywamy nowych doświadczeń, uczymy się pokonywać kolejne trudności, lepiej poznajemy nasze własne ograniczenia i słabości... Fakt, że podczas rozwoju programu kosmicznego NASA dokonano wielu odkryć i wynaleziono wiele rozwiązań, które później znalazły zastosowanie w innych, zdecydowanie bardziej przyziemnych, dziedzinach życia, jest chyba powszechnie znany.

Ale czy na pewno jest to słuszna droga dla człowieka? Ludzie rwą się w kosmos, a problemów na naszej starej Ziemi wcale im nie brakuje. Po raz pierwszy w znanej ludziom historii mamy chyba do czynienia z tak rozwiniętą gospodarką, że produkcja żywności byłaby w stanie pokryć zapotrzebowanie na tę żywność wszystkich ludzi na naszej planecie, i to z nadwyżką nawet. Ale wcale nie oznacza to, że nikt nie umiera już z głodu. Wystarczy, że spadnie trochę więcej śniegu albo deszczu, żeby pojawiły się problemy z komunikacją uniemożliwiające czasami normalne funkcjonowanie budowanej przez tyle lat cywilizacji. Kiedy powieje mocniejszy wiatr, budowle zaczynają się zawalać. Czasami są one zmiatane z powierzchni ziemi przez ogromnych rozmiarów fale wody. Współczesna technika daje nam możliwość wysłania informacji na drugi koniec globu w ciągu kilkunastu sekund, ale wcale nie ułatwia nam to porozumienia się z naszymi sąsiadami. O wielu różnych chorobach nawet wspominać nie będę.

I ludzie chcą do kosmosu?

Trend ten nie jest znowuż niczym dziwnym, ani niczym nowym w historii człowieka. Kilka stuleci temu problemów na Starym Kontynencie zapewne też nie brakowało, a tymczasem znalazło się wielu takich, którzy byli gotowi zaryzykować swoje życie, zdrowie oraz majątek, poświęcić wszystko to, co znali, żeby tylko udać się do nieznanego Nowego Świata. Miało to oczywiście pozytywny wpływ na naszą cywilizację, przyczyniając się do rozwoju wielu dziedzin nauki (np. kartografii i astronomii), umożliwiając powstanie państwa, które dziś jest jednym z największych na świecie "producentów" nowych technologii czyniących nasze życie prostszym i przyjemniejszym. Takich przykładów w historii jest zresztą więcej.

Ale nie zmienia to faktu, że ludzie wciąż zachowują się tak samo: po co rozwiązywać problemy tu i teraz, lepiej pozostawić to wszystko za sobą i iść tam, gdzie problemów nie ma. W kosmosie nie wieje, nie pada, nie ma wody, więc żadne tsunami nikomu nie grozi.

Podbój kosmosu ma również aspekt psychologiczny. Ludzie, dokonując rzeczy trudnych i efektownych zarazem, karmią własne ego. Nie jest przecież tak źle, skoro potrafią porywać się na stary Księżyc - i wychodzić z tej potyczki zwycięsko. Nie ma w tym oczywiście niczego złego, przeciwnie - nihilizm wcale nie byłby dla ludzi dobry. Ale ludzkie ego to jedno, a istniejące problemy - to co innego.

Ludzie uparcie więc rwą się na miliony i miliardy, zapominając o "tysiączkach" i setkach. Operowanie milionami i miliardami dodaje splendoru, operowanie "tysiączkami" i setkami nie jest ani ciekawe, ani "sexy" (modne dziś słowo). Tylko czy z tego powodu dobrze jest o tych setkach i "tysiączkach" zapominać, porzucać je na korzyść milionów i miliardów?

Moja umiejętność operowania milionami, wyćwiczona we wczesnym dzieciństwie, okazała się niewiele warta w szkole podstawowej, kiedy to nieźle się musiałem na pewnym sprawdzianie z matematyki natrudzić, aby obliczyć pierwiastek kwadratowy z liczby 144. Byłem nauczony podstawowej tabliczki mnożenia, która kończyła się na liczbie 10. Gdybym zamiast zajmować się milionami, doszedł do liczby 12, może byłoby mi łatwiej obliczyć ten pierwiastek... No ale miliony były zdecydowanie bardziej atrakcyjne, niż jakaś tam dwunastka.

Kosmos ludziom nie ucieknie. Czy teraz, czy za sto lat, będzie wokół nas dokładnie tak samo, jak był wokół nas wówczas, gdy nasi przodkowie zdecydowali się porzucić swoje jaskinie i wybudować pierwsze lepianki. Jeszcze zdążymy go skolonizować (tak, jestem o tym przekonany). Być może nawet spotkamy kiedyś jakichś kosmitów. Chciałbym tylko, żebyśmy wówczas mogli im śmiało powiedzieć w oczy: nie zostawiamy naszych problemów za nami - odwiedźcie naszą planetę, nie mamy się czego wstydzić.

Nasze problemy nie rozwiążą się same, podobnie jak ten pierwiastek z liczby 144 też się sam nie obliczył. Rozwiązałem to zadanie i otrzymałem pozytywną ocenę ze sprawdzianu. Ale w życiu nie ma takiego nauczyciela, który by nas oceniał. Musimy zrobić to sami, a to jest zawsze najtrudniejsze. Tylko od nas zależy, czy mając w mieszkaniu bałagan, weźmiemy się za sprzątanie, czy zaczniemy się rozglądać za nowym lokum.

Minęło wiele lat od chwili, kiedy mój dziadek radził mi, abym zajął się raczej setkami i owymi "tysiączkami", niż milionami i miliardami. Lekcję tę zrozumiałem dopiero ładnych parę lat po jego śmierci. Chciałbym dzisiaj znowu z nim porozmawiać, przyznać mu rację. Zresztą nie tylko w tym jednym... Ale jedyne, co mogę dziś zrobić, to nawiązać do myśli Sztaudyngera: "Doświadczenie, ten dar nieba, masz, gdy ci go już nie trzeba.". Gdybym był osobą wierzącą, mógłbym mieć chociaż nadzieję, że mój dziadek przebywa teraz w lepszym miejscu i że wie, że jego wnuk pojął już jego nauki.

Dziś mogę zrobić już tylko jedno. Mogę przekazać te jego nauki innym. Tylko czy oni zechcą ich słuchać?

poniedziałek, stycznia 02, 2006

To nie kryzys, to rezultat

Co roku mają miejsce pewne zdarzenia. Np. wyjątkowo intensywne opady sniegu (które powodują paraliż na szlakach komunikacyjnych), wyjątkowe nasilenie zarażeń jakąś tam mutacją wirusa grypy (co jest przyczyną wystąpienia epidemii tej choroby) czy też pojawienie się problemów w polskiej służbie zdrowia, związanych z małą ilością pieniędzy.

Na intensywne opady śniegu w naszym klimacie nic się poradzić nie da. Podobnie jak nie można zapobiec zakażeniom wirusem grypy. Z tego też powodu rok w rok możemy w mediach usłyszeć, że "zima po raz kolejny zaskoczyła drogowców" (co oznacza nie mniej i nie więcej niż to, że pewnego dnia po prostu spadło bardzo dużo śniegu), albo że "grypa ponownie atakuje". Są to jednak zdarzenia związane z naturą, która jest od nas silniejsza. Osoby wierzące mogłyby powiedzieć "wola Nieba". I tyle.

Jednakże za działanie służby zdrowia w naszym kraju odpowiedzialni są ludzie, a nie jest natura. Można by więc przypuszczać, że w przeciwieństwie do intensywnych opadów śniegu lub rozprzestrzeniania się wirusa grypy, akurat problemom w służbie zdrowia można by było jakoś zaradzić. Słuchając tego, co na ten temat mówi się w polskich mediach, można odnieść jednak zupełnie inne wrażenie.

Każdego roku ponownie jesteśmy informowani, że część lekarzy (należących do związku, stowarzyszenia, organizacji - niepotrzebne skreślić) nie zgadza się na warunki proponowane przez centralny system zarządzania (czasami zwany Kasą Chorych, czasami Narodowym Funduszem Zdrowia - kto wie, jakie nazwy zostaną jeszcze wymyślone w przyszłości?) i rozpoczynają tzw. protest (mówiąc ludzkim językiem: odmawiają podpisania umowy, która im nie odpowiada), oczywiście "w interesie pacjentów". Na to przedstawiciele owego centralnego systemu (związanego oczywiście z rządem) rozpoczynają negocjacje, naturalnie "w interesie pacjentów" (tak, tych samych pacjentów, gdyby ktoś pytał), mające na celu doprowadzenie do kompromisu.

Media oczywiście natychmiast podchwytują temat i oto dowiadujemy się z różnych dzienników oraz wiadomości, że grozi nam "paraliż w służbie zdrowia", że "miliony ludzi mogą zostać pozbawione dostępu do lekarza" itd.. Zaczynają się wypowiadać różni tzw. eksperci, z których jedni wskazują na racje po stronie lekarzy, inni na racje po stronie rządu, a jeszcze inni stwierdzają, że rację mają obydwie strony. Aż dziwne, że na niektórych robi to jeszcze wrażenie, przecież takie informacje i wypowiedzi można usłyszeć każdego roku.

Kiedy tego wszystkiego słucham, przypomina mi się stara myśl nieżyjącego już Stefana Kisielwskiego: "Socjalizm jest to ustrój, w którym bohatersko pokonuje się trudności nieznane w żadnym innym ustroju!". Sytuacja bowiem idealnie do tego obrazka pasuje: zsocjalizowany system opieki medycznej, w którym każdy płaci tyle samo, niezależnie od tego, ile naprawdę (i czy w ogóle) potrzebuje. No i rzesze polityków, działaczy oraz różnej maści "społeczników", którzy głowią się, jak naprawić system, którzy sami wcześniej stworzyli...

Nie będę oczywiście drwił z zaistniałej sytuacji. Raz, że moje drwiny niewiele by dały, dwa, że wcale mnie to wszystko nie śmieszy - wprost przeciwnie. Tyle tylko, że powody mojego zaniepokojenia są zupełnie inne od tych, które można znaleźć w reportażach pokazywanych w telewizji, czy w artykułach publikowanych przez wysokonakładową prasę.

Martwi mnie to, że co roku powtarza się ten sam scenariusz, a tak niewielu ludzi wyciąga z tego właściwe wnioski. Gdybym popełniał ten sam błąd każdego roku, to po dwóch czy trzech latach w końcu bym się czegoś nauczył i zrobił to samo lepiej. Tymczasem nic nie wskazuje na to, że ktoś wyciągnie jakieś mądre wnioski z zaistniałej w tym roku (po raz kolejny już) sytuacji.

Czy ktoś z nas miał w ciągu ostatniego roku problemy z zakupem żywności albo odzieży? Ja osobiście nie miałem z tym żadnego problemu. Kiedy tylko potrzebowałem czegoś do jedzenia, udawałem się do jednego z wielu sklepów spożywczych i kupowałem to, na co akurat miałem ochotę. Podobnie postępowałem w przypadku odzieży, tylko zamiast do sklepów spożywczych, udawałem się do sklepów z odzieżą. Owszem, zdarzało mi się coś kupić, a potem odkryć, że to samo w innym sklepie kosztowało mniej - ale w takim przypadku korzytałem z usług tego tańszego sklepu, kiedy robiłem następne zakupy. Ani razu nie zdarzyło mi się kupić towaru przeterminowanego, ale nawet gdyby do czegoś takiego doszło, to po prostu przestałbym robić zakupy w sklepie, w którym sprzedano mi taki towar, albo robiąc kolejne zakupy w tym sklepie byłbym już znacznie bardziej ostrożniejszy.

Zdrowie jest tak samo ważne dla naszego życia, jak żywność czy odzież. Bez żywności i odzieży zginęlibyśmy marnie, podobnie jak bez usług związanych z naszym zdrowiem. Jednakże nasze państwo najwyraźniej stawia pomiędzy tymi towarami rynkowymi wyraźną granicę: o żywność i odzież ludzie mogą się troszczyć we własnym zakresie, o zdrowie nie. Zdrowiem zajmuje się państwo, wychodząc z założenia, że zrobi to lepiej - a może uznając, że ludzie są za głupi, aby samodzielnie się zajmować swoim zdrowiem.

Skutki tego są nam wszystkim dobrze znane. Nikt nie skarży się na dostępność produktów spożywczych czy odzieży w sklepach, podczas gdy co roku pojawia się problem z tzw. służbą zdrowia. W żadnych mediach nie pojawiają się hiobowe wieści o tym, że miliony ludzi mogą zostać pozbawione dostępu do chleba, słyszymy za to, że miliony ludzi mogą zostać pozbawione dostępu do lekarza.

To wszystko jest właśnie świetnym przykładem różnic występujących w praktyce pomiędzy dwoma systemami gospodarczymi. Branże spożywcza i odzieżowa działają według reguł zdecydowanie bardziej zbliżonych do wolnego rynku. Nie są one dotowane z budżetu państwa (żeby klienci mogli się cieszyć (?) "darmową" żywnością lub odzieżą), nikt nie jest zmuszany do korzystania z usług tego czy innego sklepu. Nikt nie musi płacić do wspólnej kasy, niezależnie od tego, czy z niej korzysta, czy też nie. Służba zdrowia to typowy przkład działania socjalizmu w gospodarce. Jest jedna wspólna kasa, do której wszyscy muszą płacić, czy tego chcą, czy nie. Nie ma żadnego rynkowego mechanizmu ustalania cen, w związku z czym "firma" ta nie może sprawnie działać. Zatrudnieni w niej pracownicy pobierają pensje niezależnie od jakości usług, jakie oferują, więc nikomu zbytnio nie zależy na tym, by tę jakość podnosić. Jeśli klient (czyli pacjent) pójdzie sobie gdzieś indziej (skorzysta z prywatnych zakładów opieki zdrowotnej), to jego pieniądze (z obowiązkowej składki) i tak trafią do państwowej służby zdrowia. W kolejkach trzeba czekać godzinami, czasami dniami, tygodniami lub wręcz miesiącami.

Jakże inaczej jest w prywatnych gabinetach lekarskich, które są zmuszone działać w warunkach bardziej zbliżonych do wolnego rynku. O różnicy tej może się przekonać każdy, kto pójdzie np. do dentysty w państwowej tzw. służbie zdrowia oraz prywatnie.

Jakoś nie słyszałem, żeby lekarze prowadzący prywatne praktyki grozili, że pozamykają swoje gabinety i przestaną leczyć pacjentów, jeśli rząd nie zrobi tego czy owego. Szkoda, że "nasze" media jakoś nie podkreślają tego faktu. Media te wolą się skupiać na problemach typu "czy na jednego pacjenta powinno się płacić 5, czy też może 6 złotych miesięcznie". I żadnemu dziennikarzowi nie przyjdzie do głowy pytanie o sens istnienia tak niedorzecznego systemu.

Dlatego też nie ma się co dziwić, że temat problemów w tzw. służbie zdrowia powraca do nas każdego roku. Wraz z opadami śniegu i wirusem grypy. Zgodnie z inną myślą Stefana Kisielewskiego: "To nie kryzys, to rezultat.". I tylko niektórzy mogą się dziwić temu, dlaczego tak jest, skoro to przecież tylko od nas zależy to, jak ten system będzie funkcjonował...

Cała ta sytuacja oczywiście nie jest aż tak bardzo zaskakująca. W dziedzinie tzw. służby zdrowia większość ludzi chce właśnie socjalizmu, czemu dają oni wyraz podczas każdych wyborów. Głosując na partie, które otwarcie głoszą, że "zdrowie nie jest towarem rynkowym", że "zdrowiem obywateli musi się zająć państwo" (oraz inne, podobne bzdury), ludzie Ci przyczyniają się do utrwalenia systemu, który nie jest sprawny i być sprawny po prostu nie może, o czym doskonale wiedzą wszyscy Ci, którzy przeczytali i zrozumieli dzieła takich wybitnych ekonomistów, jak Ludvig von Mises czy Murray N. Rothbard. Ludzie chcą więc socjalizmu (bądź, w wersji łagodniejszej, tylko państwowego interwencjonizmu), no i dostają to, czego chcą. A wraz z nimi dostają to samo wszyscy Ci, którzy woleliby bardziej wydajny system oparty na wolnym rynku. Ale na to nie ma rady. Taka jest już cecha ułomnego systemu demokratycznego, w którym przyszło nam żyć.