piątek, lutego 17, 2006

Biopaliwa okiem laika

Oglądając jakiś czas temu parę wiadomości w łże-telewizji stwierdziłem, że ponownie pojawił się w nich temat tzw. biopaliw. Chodzi oczywiście o to, że już wkrótce do normalnej benzyny, dostępnej na stacjach paliw, dodawane będą tzw. biokomponenty pochodzenia naturalnego. Budzi to entuzjazm wszelkiej maści ekologów, producentów tych biokomponentów oraz rolników (to akurat ze zrozumiałych przyczyn), oraz - z jakiegoś niezrozumiałego na pierwszy rzut oka powodu - również relacjonujących tę wiadomość dziennikarzy. Mniej zadowoleni są naturalnie kierowcy, którzy będą musieli na tym biopaliwie jeździć. Ale o tym za chwilę.

Przysłuchując się komentarzom dziennikarzy (popierających się opiniami różnorakich ekspertów), można się dowiedzieć, że biopaliwa wprowadzić musimy, bo tego chce od nas Unia Europejska, a to przecież, jak wiadomo, wyrocznia ostateczna. Ale pojawiają się również inne argumenty, jak np. czystsze powietrze, zmniejszenie uzależnienia od ropy naftowej, oraz argument, który skłonił mnie do napisania tego tekstu - nowe miejsca pracy. W sytuacji panującego dużego bezrobocia argument ten może się wydawać istotny (jeśli ktoś jest zwolennikiem rozwiązań przymusowych) - o ile jest słuszny, oczywiście.

Postanowiłem się więc przyjrzeć tej sprawie nieco bliżej. Swego czasu przeczytałem pewną mądrą książkę, napisaną przez pewnego mądrego człowieka - Frederica Bastiata. Była to książka pod tytułem "Co widać i czego nie widać". Jej autor pokazywał ciekawy sposób analizy różnych decyzji polityczno-gospodarczych, których niektóre ekonomiczne skutki były widoczne od razu, zaś żeby dostrzec wszystkie skutki - również te, których nie było widać od razu - trzeba było się trochę bardziej zastanowić.

Frederic Bastiat dawno już nie żyje, lecz jego metoda może być zastosowana w przypadku biopaliw. Zacząłem się więc zastanawiać, co w tej sprawie widać, a czego nie widać.

Rozważania można rozpocząć od tego, co najprostsze - czyli od tego, co widać od razu. Ekolodzy od razu zauważyli np. fakt, że rozpowszechnienie się biopaliw przyczyni się do zmniejszenia emisji różnych szkodliwych spalin do atmosfery, a od tego nasze powietrze będzie czystsze. Czystsze w takim sensie, że zmniejszenie się emisji spalin spowoduje w dłuższej perspektywie czasu spadek liczby zanieczyszczeń w powietrzu. Z argumentem tym mogę się zgodzić.

Innym argumentem, podnoszonym głównie przez różnych polityków i ekspertów (współpracujących z tymi politykami), a powtarzanym przez dziennikarzy w łże-telewizji, jest większe uniezależnienie się od dostaw ropy naftowej. Tutaj sytuacja też jest dosyć oczywista: zdecydowaną większość ropy naftowej importujemy, i to od państw, z którymi stosunki nie są na tyle dobre, aby spodziewać się z ich strony miłych gestów (delikatnie rzecz ujmując). Zastosowanie biopaliw zmniejszy zawartość ropy w paliwie (kosztem biokomponentów), a więc zmniejszy nasze zapotrzebowanie na ropę naftową. Argument ten również jest więc słuszny.

W końcu pojawia się również argument powstania nowych miejsc pracy, szczególnie mocno akcentowany przez polityków, wspomnianych już ekspertów, no i przez dziennikarzy. Tutaj sprawa też jest stosunkowo prosta: skoro zacznie się dodawać biokomponenty do paliw, to trzeba będzie je skądś brać. Zwiększy się więc zapotrzebowanie na biokomponenty, co w sposób oczywisty przełoży się na powstanie nowych miejsc pracy w przemyśle związanym z ich produkcją oraz w rolnictwie. Tak więc również ten argument jest słuszny.

Nie pojawił się jednak jeden argument, który również widać od razu. Mianowicie nasze środki transportu są przystosowane do pracy na zwykłym paliwie, bez żadnych domieszek, więc domieszanie do niego biokomponentów wpłynie niekorzystnie na ich pracę. Silniki będą się szybciej zużywać, pracować z mniejszą mocą, a to spowoduje z kolei wzrost kosztów eksploatacji środków transportu, a te poniosą oczywiście ich właściciele (czyli wszyscy właściciele samochodów, na przykład). To również widać, choć o tym jakoś mniej chętnie mówi się w łże-telewizji (prawdę mówiąc, to jakoś sobie nie przypominam, abym gdzieś o tym ostatnio usłyszał, przy okazji dyskusji nad biopaliwami...)

Po takiej analizie widać, że wszystkie wymieniane w łże-telewizji argumenty zaliczają się do tych skutków wprowadzenia biopaliw, które widać. Widać również jeszcze jeden skutek (negatywny, dla odmiany), o którym już jednakże się nie wspomina.

Po zastanowieniu się nad tym, co widać, przyszła pora na to wszystko, czego nie widać, czyli na te wszystkie skutki, które wystąpią w efekcie tych już wymienionych, w dłuższej perspektywie czasu.

Jak już stwierdziłem, po wprowadzeniu biopaliw wzrosną koszty transportu. Koszty te w pierwszej kolejności uderzą we właścicieli środków transportu, czyli w zwykłych kierowców oraz we właścicieli firm transportowych i w drobnych przedsiębiorców, którzy sami zajmują się transportem (choć nie jest on ich główną branżą). Jakie będą tego efekty? Zwykli kierowcy - konsumenci jeżdżący na zakupy, w odwiedziny do rodziny i znajomych, do pracy - stwierdzą, że muszą na transport wydawać więcej pieniędzy, niż poprzednio. A to przełoży się albo na zmniejszenie konsumpcji w innych dziedzinach (np. nie starczy już na kino, bo pieniądze zostały wydane na zakup większej ilości potrzebnego biopaliwa), albo na zmniejszenie konsumpcji biopaliw (czyli zrezygnowanie z zakupu biopaliwa i tym samym np. z odwiedzin u rodziny).

Dla branży transportowej oraz dla drobnych przedsiębiorców zwiększenie kosztów transportu będzie oznaczało, że będą oni musieli w końcu podnieść ceny oferowanych przez siebie usług czy towarów. Ten wzrost cen odbije się z kolei na konsumentach. Nie tylko zmniejszy się popyt na te usługi i towary (zjawisko normalne w sytuacji wzrostu cen), ale również zmniejszy się ich konsumpcja. A to oznacza, że konsumentom (czyli nam wszystkim, również rolnikom i producentom biokomponentów, bo każdy z nas jest również konsumentem na rynku) będzie się żyło gorzej (bo lepiej jest konsumować więcej, niż mniej).

Mniejsza konsumpcja oznacza coś jeszcze - utratę miejsc pracy. Dokładnie na tej samej zasadzie, na jakiej wzrost konsumpcji (zwiększenie popytu) powoduje pojawienie się nowych miejsc pracy, tak jej zmniejszenie (zmniejszenie popytu) powoduje utratę istniejących miejsc pracy. Mniejsze zapotrzebowanie na usługi transportowe spowoduje, że w tej branży nastąpi redukcja zatrudnienia. Podobna redukcja nastąpi również wszędzie tam, gdzie ceny wzrosły, w wyniku czego popyt zmalał (czyli generalnie - w całej gospodarce). Efekt ten będzie najbardziej widoczny w tych branżach, które oferują towary najbardziej "luksusowe", i najmniej niezbędne do życia (towary zazwyczaj drogie, jak np. elektronika, biżuteria, motoryzacja; bez odtwarzacza DVD, naszyjnika z brylantów czy samochodu jest się łatwiej obejść, niż bez chleba).

Ale to jeszcze nie wszystko. Przyjrzyjmy się dokładniej samej branży motoryzacyjnej. Oczywiście branżę tę dotkną wspomniane już powyżej negatywne skutki ogólnego wzrostu cen, zmniejszenia popytu i utraty miejsc pracy (związanej ze zwiększonymi kosztami wytwarzania towarów i usług przy zmniejszonych zyskach z ich sprzedaży), ale na tym się nie skończy. Otóż prędzej czy później producenci pojazdów samochodowych pokuszą się o rozpoczęcie prac nad nowymi modelami silników, które będą już lepiej dostosowane do nowych paliw. Te dodatkowe badania (i związane z nimi prace) oznaczają oczywiście kolejne zwiększenie kosztów działania w tej branży. A to przełoży się albo na zwiększenie cen samochodów, albo na zmniejszenie płac ludzi zatrudnionych w tej branży, albo na redukcję zatrudnienia (względnie na jakieś połączenie wszystkich tych zjawisk).

Po wymienieniu wszystkich skutków wprowadzenia biopaliw, pora na podsumowanie. Trzeba się realnie zastanowić, jakie korzyści i jakie straty poniesiemy w wyniku tej decyzji, i sprawdzić ich bilans, aby znaleźć odpowiedź na pytanie, czy to się nam (mam tutaj na myśli konsumentów) opłaci.

Do korzyści można zaliczyć niewątpliwie zmniejszenie ilości zanieczyszczeń w powietrzu (wynikające zapewne nie tylko z powodu mniejszej emisji spalin, ale również z powodu zmniejszenia się produkcji przemysłowej w wyniku zmniejszonego popytu na towary i zmniejszenia się zatrudnienia w przemyśle). Inną korzyścią jest zmniejszenie stopnia uzależnienia naszej gospodarki od dostaw ropy naftowej. Będzie to jednak efekt niewielki, gdyż ilość biokomponentów dodawanych do paliwa będzie stosunkowo mała (5.75%). Wobec tego zmniejszenie naszej zależności od innych państw, które nie są nam zbyt przychylne, będzie w zasadzie żadne. Ponadto będzie to efekt, którego skutki odczują raczej politycy oraz związani z nimi przedsiębiorcy, niż zwykli konsumenci.

I tyle korzyści, teraz trzeba zająć się stratami. Jak widać z przeprowadzonej analizy, pogorszy się generalnie wszystkim - wzrosną ceny, zmniejszy się popyt, konsumpcja (obniżenie poziomu naszego życia). Co do miejsc pracy - to powstaną nowe w rolnictwie i w przemyśle zajmującym się produkcją biokomponentów (przynajmniej z początku), natomiast w dalszej perspektywie inne, już istniejące miejsca pracy w innych branżach ulegną zlikwidowaniu. Nie można wykluczyć, że powstałe w początkowej fazie nowe miejsca pracy w rolnictwie i wspomnianym przemyśle ulegną później redukcji w wyniku opisanych zmian zachodzących w gospodarce.

Korzyści i straty już wymienione, pora zająć się ich bilansem. Jeśli wolimy mieć czystsze powietrze, nieco zmniejszyć uzależnienie gospodarki naszego kraju od ropy naftowej i jesteśmy gotowi zapłacić za to spadkiem poziomu naszego życia oraz zlikwidowaniem niektórych istniejących miejsc pracy, to powinniśmy wprowadzenie biopaliw poprzeć. Jeśli natomiast wolimy nasz obecny (lub nawet większy) poziom życia oraz naszą obecną pracę, to wprowadzenie biopaliw będzie miało negatywny skutek.

Ja osobiście wolę mój obecny poziom życia i moją obecną pracę, niż czyste powietrze. Powietrzem mogę jakoś oddychać (choć mieszkam na Górnym Śląsku, gdzie czasami lepiej jest nie otwierać okien na zbyt długo...), nie zamartwiam się zbytnio uzależnieniem gospodarki od dostaw ropy naftowej - więc zdecydowanie wolę stan obecny, bez biopaliw. Z mojego punktu widzenia wprowadzenie biopaliw będzie niekorzystne.

Naturalnie nie zdziwiłbym się, gdyby do takiego samego wniosku doszła zdecydowana większość ludzi. I to nawet bez tak złożonych analiz. (W istocie analizy te pokazałem tylko po to, by dobitnie pokazać, o czym nie mówi "nasza" łże-telewizja.)

Pewien wybitny ekonomista, Ludwig von Mises, stwierdził, że każde ludzkie działanie (czyli wszystko to, co człowiek robi) ma na celu doprowadzenie do stanu, który ma być, ze stanu, który jest. Innymi słowy wszystko to, co robimy, ma na celu dążenie do poprawy naszego życia. To proste stwierdzenie pozwala dojść do takich samych wniosków w znacznie prostszy sposób.

W myśl tego oczywistego (i genialnego zarazem) stwierdzenia gdyby wprowadzenie biopaliw było dla ludzi (ogółu konsumentów) korzystne, to oni sami by się tego domagali - i to na tyle głośno i skutecznie, że producenci paliw musieliby na ich wymagania zareagować (oferując biopaliwa w sprzedaży). Producenci pojazdów samochodowych zapewne też nie pozostaliby obojętni na wymagania swych klientów. Nie trzeba by było w tym celu stosować żadnych nakazów, tak jak się to robi obecnie.

Skoro jednak ludzie wolą używać paliwa bez biokomponentów, to znaczy, że bardziej niż czyste powietrze czy zmniejszenie uzależnienia gospodarki od ropy naftowej cenią sobie istniejący status quo. A ci wszyscy, którzy domagają się zmian (wprowadzenia biopaliw), mają w tym po prostu interes - chcą się oni wzbogacić kosztem tych ludzi.

"Nasza" władza, ingerując w rynek (którego nie ośmielę się nazwać wolnym, gdyż byłoby to oczywiste nadużycie), ogranicza swobodę ludzi, którym ten rynek służy. Ingerencja ta zmusza nas wszystkich do podejmowania niekorzystnych ekonomicznie decyzji (do korzystania z towarów droższych i o gorszej jakości), co prowadzi do zmniejszenia poziomu naszego życia. A najbardziej perfidne w tym wszystkim jest to, że próbuje się nam wmawiać, że to wszystko dla naszego własnego dobra, że na tym zyskamy.

Ja wierzę w to, że "nasza" władza chce naszego najlepszego. Tylko że ja wolałbym moje najlepsze zachować dla siebie.

piątek, lutego 10, 2006

Establishment dostał po nosie

Począwszy od wygranej PiS w ostatnich wyborach do Sejmu i Senatu, polski establishment zaczął zgodnie narzekać. Miały nastać straszne czasy, skoro naród, zamiast wybrać błyskotliwych ludzi z PO (bo tych z SLD to już po prostu nie wypadało, zaś Demokraci.pl nie zdołali zdobyć żadnego poparcia), których ciągle establishment promował, postawił na przedstawicieli ciemnogrodu w postaci PiS i ludzi związanych ze środowiskiem Radia Maryja (RM). Nagle się okazało, że na nic się zdała cała nagonka na ojca Rydzyka, jaką rozpętały media, autorytety i różni yntelygenci (na czyją komendę?). Dobrze, że choć SLD do Sejmu się dostało, bo inaczej to by dopiero była tragedia!

Muszę przyznać, że bardzo mnie to ucieszyło. Nie wygrana PiS, oczywiście, gdyż partii tej nie popierałem ani nie popieram. Ucieszyło mnie to, że establishment dostał takiego prztyczka w nos. Ci wszyscy nadęci ludzie, przekonani, że jako posiadający monopol na prawdę i nieomylność zawsze będą w taki czy inny sposób górą, tym razem po prostu nie mogli zaprzeczyć własnej porażce. Jakże przyjemnie było (i jest nadal) na to patrzeć!

W ciągu kolejnych miesięcy establishment robił wszystko, żeby pokazać, że to, co się złego dzieje, dzieje się z winy PiS. Do koalicji z PO nie doszło z winy PiS, do koalicji z LPR i Samoobroną (SO) najpierw doszło z winy PiS, a potem nie doszło z winy tego samego ugrupowania. Winą PiS były zarówno nieliczne próby odchudzenia państwa (np. zmniejszenie liczebności KRRiTV), jak i jego rozbudowywanie (np. poprzez tworzenie nowych urzędów). PiS nie odpowiadał zapewne tylko za gradibicie i koklusz, a może nawet i to nie było tak do końca pewne.

Nie twierdzę oczywiście, że PiS jest tutaj bez winy. Twierdzę jedynie, że ugrupowanie to nie jest jedynym winnym zaistniałej sytuacji.

Najlepsze jednak miało dopiero nadejść. Oto w czwartek, drugiego lutego tego roku, liderzy PiS, LPR i SO zawarli porozumienie - tzw. pakt stabilizacyjny, który mógł oddalić widmo wcześniejszych wyborów i wpłynąć na ustabilizowanie się sceny politycznej w naszym kraju, zarówno tej w rządzie, jak i tej w Sejmie. Przy tej okazji nie zabrakło oczywiście kamer, aparatów fotograficznych i mikrofonów, lecz w pierwszej kolejności zostały dopuszczone tylko telewizja Trwam i RM. Dla przedstawicieli pozostałych mediów całą uroczystość powtórzono, tyle że dwadzieścia minut później.

Media wpadły w prawdziwą histerię. Okazało się, że władza próbuje dzielić media na równych i równiejszych. W istocie, bezczelność to niesłychana - wszak establishment działa przecież według zasady "dzielić na równych i równiejszych to my, a nie nas", o czym nawet dzieci w przedszkolu wiedzą. Pojawiły się komentarze o końcu demokracji w Polsce (po raz kolejny? kto wie - może kiedyś to wreszcie naprawdę się stanie...), ponownie trzeba było oczernić ojca Rydzyka.

Oj, histeria nie służy trzeźwemu myśleniu, co to - to nie. Póki co żaden z autorytetów, żaden yntelygent nie powiedział wprost, że był to jedynie teatr w wykonaniu liderów trzech ugrupowań. Marny teatr, obliczony właśnie na wywołanie takiej sensacyjki, zaś media były na tyle głupie, że dały się na to wszystko nabrać. Tymczasem establishment mówi o tym wydarzeniu używając wielkich słów, próbując nadać mu wymiar tragedii o niemalże narodowym znaczeniu.

Czy komuś naprawdę korona z głowy spadła tylko dlatego, że zobaczył coś dwadzieścia minut później, niż ktoś inny? Naprawdę ważne decyzje nigdy nie zapadają przy kamerach i mikrofonach, tylko w kuluarach, podczas indywidualnych rozmów. Ludzie dowiadują się o nich kilka, kilkanaście godzin później, a bywa, że prawda wychodzi na jaw dopiero po dniach, tygodniach, miesiącach czy nawet latach. Czy warto więc robić taki problem z powodu dwudziestu minut?

Nie dziwi mnie oczywiście, że na premierę tego teatru zostali zaproszeni przedstawiciele telewizji Trwam i RM. Bo i co miałoby być w tym dziwnego? Były to chyba jedyne media, które od momentu ostatnich wyborów parlamentarnych w naszym kraju nie atakowały zaciekle trzech potencjalnych koalicjantów. W tych mediach, oraz w środowiskach związanych z tymi mediami, przedstawiciele PiS czy LPR mogli znaleźć odrobinę przychylności, w przeciwieństwie do zdecydowanej większości pozostałych środków przekazu, będących w posiadaniu i kierowanych przez establishment. Czy może więc dziwić fakt, że jeśli ktoś postawił swego czasu na złego konia, to przegrał? Chyba tylko osobę na poziomie umysłowym małego dziecka.

Cóż, przedstawiciele establishmentu, publicyści, yntelygenci, dziennikarze, komentatorzy, redaktorzy, politycy PO i SLD dostali teraz prztyczka w nos. Nie powinni płakać, bo my, dorośli płaczu dużych dzieci nie lubimy. Tutaj nikt nie będzie nikomu pupci podcierał, nikt nie będzie nikogo do snu utulał. To jest właśnie prawdziwe życie, w którym każdy musi się liczyć z konsekwencjami swoich czynów.

Przez lata różni przedstawiciele establishmentu wmawiali ludziom, że nie może być inaczej, że państwo musi przyznawać koncesje mediom, że trzeba mieć jakąś kontrolę nad środkami masowego przekazu. Przez lata byli głusi na głosy tych, którzy twierdzili, że cenzura (w jakiejkolwiek postaci) w ogóle nie jest potrzebna, podobnie jak twór taki, jak KRRiTV. Było to dla nich wygodne, gdyż dzięki takiemu państwu mogli tkwić na swoich ciepłych posadkach, spokojnie komentując sobie poczynania polityków, kreując obraz ludzi myślących inaczej niż oni sami jako oszołomów czy utopistów. Mogli sobie tak żyć niezależnie od tego, czy przy władzy byli ludzie związani z lewicą post-PZPRowską, czy też z tą post-Solidarnościową. Układ wydawał się być stabilny.

Ale jednego nie przewidzieli. Nie pomyśleli o tym, co się stanie, kiedy do tej władzy, której stan posiadania ciągle podtrzymywali używając do tego ich (mocno wątpliwego w moich oczach) autorytetu, dojdą ludzie, których nie określali nigdy inaczej, niż mianem politycznego planktonu, czy wręcz awanturników, populistów i krzykaczy. No to teraz mają za swoje. Mam nadzieję, że nieźle się skrzywią pijąc to piwo.

czwartek, lutego 02, 2006

Do czego nie jest potrzebne nam państwo?

Jakże często zdarza mi się słyszeć narzekanie ludzi na nasze państwo. Ludzie narzekają z różnych powodów, a to ktoś nie dostał renty (a jakiś jego znajomy, będący w takiej samej sytuacji, rentę dostał), a to kogoś wzywają do urzędu w jakiejś błahej sprawie, a to państwowe służby po raz kolejny nie odśnieżyły dróg... Ludzie narzekają na państwo, ale kiedy pytam ich, po co w takim razie to państwo jest im potrzebne, patrzą na mnie z politowaniem. Potrzeba istnienia państwa wydaje im się być tak oczywista, jak fakt, że 2 razy dwa jest 4. Przecież gdyby nie państwo, kto płaciłby im renty, emerytury, kto by się nimi opiekował?

Nie podzielam takiego punktu widzenia. Uważam, że nasze państwo wtrąca się - często zupełnie niepotrzebnie, a nawet ze szkodą dla nas - w wiele dziedzin, w których poradzilibyśmy sobie zupełnie dobrze bez tej "pomocy". Przykładem tego może być postawa ludzi w sytuacjach różnych tragedii.

Sięgnijmy choćby pamięcią do tzw. powódzi tysiąclecia, która miała miejsce w lipcu 1997 roku. Zalanych zostało wówczas wiele miast i wsi na Opolszczyznie i Dolnym Śląsku. Mieszkałem wówczas w Strzelcach Opolskich, które są położone na wzniesieniu, więc w moim mieście żadnego zagrożenia nie było. Ale zostało zalane Opole (w którym wówczas pracowała moja matka i w którym uczyło się wówczas kilku moich znajomych), jak również Koźle (część Kędzierzyna-Koźla, w którym to mieście właśnie skończyłem naukę w technikum i miałem wielu znajomych). Tragedia ta działa się więc bardzo blisko mojego miejsca zamieszkania.

To, na co chciałbym teraz zwrócić uwagę, to spontaniczna ofiarność ludzi, którzy zdecydowali się nieść pomoc potrzebującym i doświadczonym przez silniejszy od człowieka żywioł. Ludzie ofiarowywali żywność, lekarstwa, odzież i koce dla powodzian. Zorganizowaniem takiej pomocy zajęli się zwykli ludzie, którzy zdecydowali się poświęcić na to swój czas. Nikt ich do tego nie zmuszał, nikt im za to nie płacił. Jedynym, na co mogli ci ludzie liczyć, było zwykłe, ludzkie "dziękuję".

Jakże to spontaniczne zachowanie ludzi w obliczu tragedii kontrastowało z niektórymi działaniami podejmowanymi wówczas przez państwo... Państwo, które zawiodło w odpowiednim przygotowaniu wałów przeciwpowodziowych (wały te nie powstrzymałyby oczywiście wody, lecz mogłyby opóźnić jej nadejście i zmniejszyć rozmiar tragedii), zawiodło w zapewnieniu nowych domostw dla wielu powodzian, którzy w wyniku tej tragedii stracili dobytek całego życia.

Tragedii, która miała miesce w ostatnią sobotę na VII Międzynarodowych Targach Gołębi Pocztowych w Katowicach, nie można porównywać do tzw. powodzi tysiąclecia. Zginęło w niej więcej ludzi, straty materialne nie były jednak tak duże, lecz któż myśli o tych stratach, skoro wiadomo, że na życie ludzkie ceny, niestety, nie ma...

Tragedia jest jednak tragedią. To, co się działo w ostatnich dniach (i - w co nie wątpię - to, co się będzie działo również w tej najbliższej przyszłości, w nadchodzących dniach), jest kolejnym przykładem tego, w jaki sposób ludzie reagują na nieszczęście.

Państwo zareagowało dosyć szybko (wszakże zdecydowanie łatwiej jest "walczyć" z zawalonym dachem, niż z nieposkromioną wodą) i na miejsce tragedii przybyli najwyżsi rangą przedstawiciele rządu (premier oraz ministrowie), pojawił się również prezydent. Stwierdzili jednak, że zbyt wiele do roboty tam nie mają. Ludzie zorganizowali się błyskawicznie sami. Ratownicy z różnych służb (strażacy, lekarze, pielęgniarki, policjanci, wojsko) wzięli się do pracy nie czekając na jakiekolwiek polecenia "z góry", z Warszawy. Ludzie przyszli do pracy w sobotę w nocy, przy siedemnastostopniowym mrozie, aby nieść pomoc wszystkim tym, którzy zostali pogrzebani pod gruzami hali targowej. Do pomocy ruszyli również zwykli mieszkańcy miasta.

W pierwszych komentarzach władz dało się słyszeć jedno: autentyczny podziw dla tych wszystkich, którzy nieśli pomoc ofiarom tej tragedii. Minister Religa stwierdził, że na Śląsku zorganizowano odpowiedni system pomocy na wypadek takich sytuacji nie czekając na oficjalne dyrektywy z Warszawy, czy z Brukseli. Różni przedstawiciele rządu stwierdzali jedno: chcieli zobaczyć, w jaki sposób mogą pomóc, ale okazało się, że ich pomoc po prostu nie była potrzebna. Podobnie, jak nie była potrzebna pomoc ze strony innych państw, które taką pomoc zaoferowały. W takiej sytuacji przedstawiciele państwa zdecydowali się po prostu nie przeszkadzać w prowadzonej akcji ratowniczej. I chwała im za to.

Jednakże państwo nie mogło się tak zupełnie nie wtrącać... niestety. Pan prezydent już ogłosił, że na pomoc dla ofiar tragedii i ich rodzin przeznaczy 1 milion złotych z budżetu swojej Kancelarii. Marszałek Sejmu, pan poseł Marek Jurek, nie mógł być oczywiście gorszy, i oświadczył, że również z budżetu Kancelarii Sejmu zostanie przeznaczona taka sama kwota, na ten sam cel. Słyszałem również, że rząd rozważa przyznanie rent dzieciom ofiar tej strasznej tragedii.

Oto jest właśnie sposób, w jaki państwo "radzi" sobie z podobnymi tragediami. Lekką ręką przeznaczają ogromne sumy, na które żaden z przedstawicieli władz państwa nie musiał zarobić (każdy grosz został odebrany obywatelom tego państwa, czyli nam wszystkim!). W istocie, łatwo jest lekką ręką ofiarowywać ogromne kwoty, na które nie musiało się wcześniej zapracować.

Ofiarność zwykłych ludzi jest postawą godną uznania - wszak ludzie przeznaczają własne, ciężko zarobione pieniądze na rzecz innych ludzi, poszkodowanych przez los. Ale gest ze strony władz państwa to nie jest to samo i nie może być rozpatrywany w tych samych kategoriach. Łatwo jest przeznaczyć na pomoc dla ofiar tragedii nawet i milion złotych, który zresztą ściągnie się z pozostałych obywateli państwa. Znacznie trudniej byłoby sięgnąć do własnego portfela.

A to przecież nie wszystko, co "robi" dla nas w tej trudnej sytuacji państwo. Otóż właśnie się dowiedziałem, że władze państwa wydały zarządzenia dotyczące kontroli dachów różnego rodzaju budynków w miastach (np. hal targowych czy sportowych). Tyle tylko, że zgodnie z obowiązującym w Polsce prawem budowlanym za bezpieczeństwo budynku odpowiada właściciel budynku, względnie wyznaczony przez niego administrator. Zaś każdy przedstawiciel stosownych służb ratowniczych (np. straży pożarnej) ma prawo upomnieć osobę odpowiedzialną za bezpieczeństwo takiego budynku, która zasady bezpieczeństwa (np. takie odśnieżanie dachu) ma w głębokim poważaniu. I to bez tego dodatkowego zarządzenia.

Całkiem niedawno w wiadomościach usłyszałem, że już w niedzielę rozpoczęło się odśnieżanie dachów w wielu miejscach w Polsce, było to również robione w poniedziałek (a zapewne będzie jeszcze trwało przez kilka kolejnych dni). Zaczęło się to oczywiście od tej straszliwej tragedii w Katowicach, lecz ludzie wzięli się do tego bez żadnego nakazu (czy też gróźb) ze strony państwa - takie przecież istniały już wcześniej. Po prostu wystraszyli się potencjalnych konsekwencji - w postaci zawalenia się dachu, a nie upomnień czy kar za niewykonanie poleceń władz państwa - i wzięli się do roboty.

Do czego więc jest potrzebne państwo, skoro nie dostarcza nam ono niczego, czego sami ludzie nie byliby w stanie sobie zapewnić bez jego pomocy? Ludzie potrafią sami zorganizować sobie pomoc w sytuacji zagrożenia, czego kolejny przykład dali ratownicy podczas tragedii, która miała miejsce w ostatnią sobotę w Katowicach. Ludzie potrafią sami zebrać pieniądze i przeznaczyć je na pomoc dla ofiar takich tragedii (bardzo szybko zostało uruchomionych kilka rachunków w bankach, na które każdy chętny mógł wpłacać dowolną kwotę; zebrano już chyba więcej, niż zaoferowało samo państwo). Kiedy czują się zagrożeni, potrafią się zmobilizować do pracy mającej na celu poprawę ich bezpieczeństwa, choć wcześniej wielu z nich całkowicie ignorowało podobne sygnały ze strony państwa (co znaczy tylko tyle, że państwo nie jest w stanie skutecznie dotrzeć do swych obywateli).

Pytam więc raz jeszcze: do czego jest nam potrzebne państwo, skoro przy takich tragediach jesteśmy w stanie dać sobie radę sami?